Czy na Dolnym Śląsku jest bezpiecznie? To możliwe, ale wszystko zależy od tego, jak się podróżuje
Jeżeli trafiłeś tu, Drogi Czytelniku, to znaczy, że jesteś dokładne pośrodku tej historii. Oczywiście możesz teraz iść dalej, zaczynając od tego miejsca, ale zapewniam Cię, że sporo stracisz, jeżeli nie cofniesz się do początku!
Wszystko zaczęło się tutaj — Średniowieczne grodzisko. To źródło, z którego wybija ta opowieść…
Czy na Dolny Śląsku jest bezpiecznie?
Zacznijmy od tego, że kraina ta zawsze interesowała i pociągała wielkich ludzi, którzy mieli władzę, więc napierdzielali się tu wzajemnie przez wieki całe najsampierw Piastowie śląscy między sobą, potem Prusacy z Austriakami, ewangelicy z katolikami, tak że przykładów wojen na tej ziemi jest bez liku. Nie będę wymieniać drobiazgowo, bo nie o tym jest ten wpis, ale o teraźniejszości. Czy na Dolnym Śląsku jest bezpiecznie teraz? Moim zdaniem tak, bo to bardzo piękna, bogata w zorganizowaną rekreację i atrakcje turystyczne kraina. Wszystko będzie dobrze i absolutnie i na pewno nic Ci się nie stanie na tym terenie, dopóki… nie będziesz szedł za mną.
Nie boję się
Moje doświadczenia z tą ziemią mają dość długą historię. Oczywiście, że są lepsi ode mnie w surwiwal, jednak czy można coś takiego wartościować? Zdobyłam się na odwagę, żeby doświadczać. Niejednokrotnie znajdowałam się w sytuacjach zagrożenia. Dlaczego? Bo byłam sama, często i długo w terenie, gdzie brakuje dróg. Zastawała mnie noc w dziczy dolnośląskiej, poznałam czym naprawdę jest samotność na szlaku. Nie jestem Rambo, ale kiedy nadszedłby czas, że przeżycie stałoby się indywidualną sprawą każdego człowieka to ja… nie boję się. To nie znaczy, że wiem na pewno jak przeżyć, że jestem gotowa na maksa na podobną sytuację. To znaczy dokładnie to, co znaczy. Nie boję się. Mój bagaż doświadczeń to przede wszystkim praktyka. Nie lękam się nocy/ciemności i drogi w terenie, dzikich zwierząt, szeroko rozumianej natury — mrozu, deszczu, piorunów, wiatru. Lęk przed tym wszystkim zniknął, ponieważ uodporniłam się na niego. Idę tam, gdzie jest przerażenie. Kiedy wracam — ono przestaje istnieć. Jednak nie polecam moich ścieżek tym, których strach przed naturą paraliżuje, ponieważ może spotkać ich coś złego…
Staliśmy z Przemkiem w tym ogromnym polu, a dookoła nas tylko przestrzeń. Podeszłam do sprawy profesjonalnie, czyli od punktu do punktu, jak na wycieczcie krajoznawczej. Jednak on nie zwracał na to uwagi. Owszem, fajnie, że najkrótsza droga z powrotem, to jest ta sama, którą tam dotarliśmy, ale Przemek nie widział w tym najmniejszej atrakcji. Spojrzałam przed siebie, a tam za skrzyżowaniem polniaków ścieżka! Piękna jak milion dolarów! Zapytałam — jedziemy?
No i pojechaliśmy…
To była trasa gruntowa do Michałowa. Plan był fajny, bo stamtąd można dojechać do Cesarzowic i przez Buczki do Chwalimierza. W tamtejszym lesie był mój cel. Ścieżka to malownicza, więc moich zachwytów było bez liku. Przemek jest bardzo odporny na mnie i tolerancyjny. Trawi te moje wybuchy uwielbienia dla tej ziemi i przystaje za każdym razem, gdy mam potrzebę zatrzymać się, żeby uchwycić jakiś obraz w kadrze. Tych potrzeb na szlaku jest pierdyliard…
Fajne jest to, że kiedy fotografuję ruiny, on się temu nie dziwi i nawet nimi zachwyca. Później gadamy sobie o tym na szlaku, analizujemy architekturę i rekonstruujemy życie dawnych mieszkańców obiektu, jakby to była nie wiadomo jaka, fascynująca atrakcja turystyczna…
Tamta trasa zaczęła się sielankowo. Tereny są to niebiańsko cudne.
Kiedy sielankowanie bierze w łeb?
Wtedy, gdy nie masz Człowieku pojęcia, że w naturze nastąpiły jakieś zmiany. Tam, gdzie absolutnie zawsze były kleszcze, a w lipcu niezmiennie komary, nagle pojawiają się agresywne muchy, z którymi nie miałeś za wiele do czynienia, bo ich wcześniej tam nie było. Tak zdarzyło się wtedy nam, ale to dopiero preludium tej opowieści…
Muchy były upierdliwe, ale nie na tyle, abym się tym zaniepokoiła! Udało mi się nawet zainicjować krótki postój, żeby zrobić fotografie. Atakowały nas, ale nie przejmowaliśmy się nimi zbytnio, i to był duży błąd. Przemek mówił, że z mapy wynika, iż dróżka ta zaprowadzi nas piękne do samego Michałowa. Powiedziałam mu wtedy, jako doświadczona w tym temacie, że będzie tak, o ile nagle ona się nie skończy. Przemek nie uwierzył. Odparł, że to mało realne, ponieważ na mapie widać ją wyraźnie… No i się kurna grubo pomylił…
Stara droga poniemiecka skończyła się w taki sposób, że choć fizycznie istniała, to nie dało się nią wędrować. Zarosła na maksa. Wpakowaliśmy się więc w takie bezdroża, że chwilami sił brakowało, żeby prowadzić rowery. To nie był długi odcinek, ale straszliwie męczący. Maszerowaliśmy tuż przy dawnym szlaku i przy linii upraw. Wyczerpujące to było połączenie…
Dolnośląskie bezdroże. Coś bardzo trudnego, czy bułka z masłem?
Szłam pierwsza. Taranowałam wysokie trawy własnym ciałem i rowerem. Objuczona sakwami maszyna była ciężka sama w sobie, a przecież siedział na niej jeszcze w koszu na tyłach Frutkowski, więc … pot lał się po czole, brzuchu moim i czterech literach! Jednak nie zabrakło sił w tym momencie, żeby sobie jeszcze kilka fotek strzelić…
Żartowaliśmy wtedy z Przemkiem na tym odcinku drogi, że jesteśmy siebie warci, bo ciężko znaleźć sobie do pary drugiego takiego wariata do podobnych wojaży. Przemek zatrzymał się i sprawdzał, czy to bezdroże nie zaprowadzi nas przypadkiem na czyjeś podwórko? Powiedziałam wtedy, że spoko, zapytam grzecznie, jak będzie trzeba, czy możemy tylko przejść…
Ch..e muje, dzikie węże oraz muchy końskie, dolnośląskie
Jezu Chryste, ileż tu tego robactwa jest, które nieznane w świecie zabudowanym!
Zanim wyszliśmy z tego bezdroża, Przemek zaproponował mi, żeby się zamienić maszynami. Moja była dwa razy cięższa. Wiem to na pewno, bo się zgodziłam na zamianę. Z rowerem tak obciążonym sakwami jak mój i z psem, który z każdym rokiem waży więcej (10 kg i wzwyż) nie łatwo jest przedzierać się w takim terenie…
Poczułam ulgę. Bez obciążenia to zupełnie inna bajka. Wyszliśmy na drogę tuż przy czyjejś posesji. Spojrzałam w okna domu, który wyrósł przed nami, żeby sprawdzić, czy ktoś tego nie widzi. Całe moje ubranie było w nasionach traw. Niektóre z nich wbijały mi się w ciało i raniły. Pierwsze co, to woda! Byłam okrutnie spragniona. Trzeba by się oczyścić z tego wszystkiego, co wbiło się w nasze ciuchy, ale to dopiero potem, kiedy zrobimy zakupy w cesarzowickim sklepie. Zgłodnieliśmy…
Jechaliśmy asfaltem, a potem wbiliśmy się w wąską ścieżkę w park dominialny w Cesarzowicach. Tam była chwila postoju. Ja się skubałam z tego całego dziadostwa, a Przemek zapalił papierosa. Frutek w tym czasie zdążył znaleźć jakieś badziewo w trawie i zjeść je. Nawet nie chcę drążyć tematu, co to było! Boże! Zlituj się! Masakra jakaś!
Następny przystanek był w sklepie wiejskim. Przemek poszedł pierwszy i wykupił wszystkie pączki. Ja już nie musiałam w sumie nic brać, bo jeden pączek był dla mnie. Byliśmy głodni jak wilcy! Powiedziałam wtedy, że zjemy słodkości, kiedy wjedziemy do chwalimierskiego lasu…
W lesie w Chwalimierzu
Kiedy dojechaliśmy do Buczków, ruszyliśmy w kierunku kniei. Zaczęło padać. Tak sobie kropiło tylko, z każdą chwilą bardziej. Ja się tym nie przejęłam, a Przemek nawet tego specjalnie nie skomentował. Pan Frutkowski też nie narzekał, bo zaraz potem, podczas jazdy wysunęlam rękę do tyłu i zaciągnęłam mu daszek. Po kilku minutach byliśmy w lesie. Szukaliśmy miejsca, gdzie można byłoby wygodnie się rozłożyć z prowiantem. Trwało to i trwało. Zdecydowanie za długo, bo w pewnym momencie zauważyliśmy muchy.
To nie były dwie, trzy, czy dziesięć, ale pierdyliard! Atakowały nas nawet podczas jazdy, ale to jeszcze nie jest najgorsze! Postanowiliśmy pojechać dalej, żeby zmienić lokalizację, bo zapewne to takie tylko fatalne miejsce! Potem będzie lepiej, Ale nie! Im dalej w las, tym gorzej! A im jeszcze bardziej, tym koszmarniej…
Muchy końskie to naprawde obrzydliwe stworzenia. Było ich tam mnóstwo, nie wiedzieć czemu, bo od początku tej drogi do stadniny koni w Chwalimierzu było jeszcze kawał drogi.
Czy na Dolnym Śląsku jest niebezpiecznie? P……..e gzy!!!
Komary są straszne, kleszcze paskudne i niebezpieczne, ale gzy to prawdzie s……..y, jak nie przeklinam, to teraz zrobię wyjątek!
Jechaliśmy tym lasem kilka kilometrów i nie sposób było się zatrzymać. Mało tego, poruszanie się na rowerze nie gwarantowało spokoju. Spojrzałam w pewnej chwili na Przemka. Nad nim wisiała chmara gzów, chyba z pięćdziesiąt. Zapytałam, czy tyle jest również nade mną i Frutkiem? No oczywiście, że tak! Ja pierdzielę, ale porażka! On powiedział, żeby przyśpieszyć, co nie było łatwe z moim obciążeniem, ale prułam ile sił w nogach, jednak muchy nie znikały. Wpadały w uszy, w oczy ,do ust i wplątywały się w moje włosy, bo są długie. Zachowywałam się jak koń, albo raczej klacz -machałam kitą z włosów na wszystkie strony, co kilka razy sprawiło, że straciłam równowagę i niewiele brakowało, żebym się wykoleiła na tym szlaku. Boże, co to za paskudne owady! To są wampiry normalnie! Bez chemii na nie ani rusz! Pod koniec drogi, przed samym Chwalimierzem, machanie rękami tak mnie wykończyło, że nie miałam siły pedałować, a tam były jeszcze dwa strome podjazdy pod górę. Serce waliło mi jak oszalałe, brakowało oddechu, ale za nic nie mogłam się zatrzymać, bo wtedy byłoby jeszcze gorzej! Gzy w tej szalonej ilości zeżarłyby by nas tam żywcem! I to nie jest przejaskrawiony opis tej trasy…
Miałam problem, bo jestem introwertykiem i ciężko mi się spieszyć. Klatka piersiowa bolała mnie przez ten wysiłek i stres. Te owady są przerażające…
Tambylcy o tym wiedzą!
Wyjechaliśmy z lasu i wtedy Przemek zapytał — zauważyłaś, że nikogo tam nie spotkaliśmy?
No… zauważyłam. Wcale się nie dziwię. Boże! Co za ohydztwo! Te muchy to jakiś koszmar. Tambylcy o tym wiedzą, dlatego tam nie chodzą. Jeżdżę do tego lasu co roku w wakacje i nigdy nic więcej, jak tylko komary tam mi dokuczały!
Zmęczeni klapnęlismy na drodze do Jugowca. Gzów już tam nie było. Zjedliśmy pączki a potem ruszyliśmy dalej. Przed lasem zrobiliśmy krótki przystanek. Wtedy ja Muggą spryskałam ubranie Przemka, a potem on moje. To bardzo silny i niebezpieczny dla człowieka środek na owady, którego nie wolno wdychac i używać na skórę.
Szliśmy zarośniętą drogą wśród pól w kierunku drzew na wzgórzu. Było bardzo ciężko i wtedy też zamieniliśmy się rowerami. Przemek prowadził moją, obciążoną maszynę, a ja jego – lekki w tych okolicznościach rower. Zauważałam na ścieżce tej miejsca, w których wcześniej leżały dzikie zwierzęta. Przeważnie pod krzewami. Mijaliśmy też najróżniejsze zioła. Pokazywałam je Przemkowi. To jest krwawnik, a to dziurawiec. A tam, zobacz – to szczaw koński. Kiedyś ludzie ratowali nim niemowlęta, gdy miały biegunkę….
Skąd to wszystko wiesz? – pytał. Moja babcia zbierała zioła, zabierała mnie ze sobą. Uczyła mnie…
Nie udało nam sie tamtego dnia zlustrować tego lasu chwalimierskiego. Byliśmy zmęczeni,upał wyciskał z nas ostatnie siły. Brakowało też dogodnej drogi do miejsca, do którego podążaliśmy, a burza zaczęła głośno sygnalizować swoje nadejście. Postanowiłam, że wrócę tam jesienią. W środku ścieżki między Chwalimierzem a Środą Śląską dopadł nas ulewny deszcz. Siedzieliśmy razem z Frutkiem pod drzewami, nakryci foliową płachtą i rozprawialiśmy o dziejach rodziny Kramsta z Chwalimierza…
Są tacy, którzy tańczą w deszczu, inni poprostu mokną…
Czy wiesz drogi Czytelniku/Czytelniczko, że autorki bloga Nieustanne wędrowanie są również autorkami książek? Poniżej zostawiamy dla Was informacje na ten temat. Książki są dostępne w naszym sklepie internetowym, ale zostało ich już niewiele, więc jeżeli jesteście zainteresowani tymi publikacjami, nie czekajcie i wpadajcie do nas do sklepu. Zapraszamy!
Artykuł zawieraz autoreklamę
jak zwykle, bardzo ciekawe!