Niekomercyjny

DESZCZ Z MAŁYCH RYBEK. O tym jak ranią mnie legendy

Kiedy opowiada się o Janosiku, który zabierał bogatym i dawał biednym, albo o straszliwym zbóju Madeju i jego łożu, czy choćby tylko o złotej kaczce albo bazyliszku, nikt specjalnie nie wnika w szczegóły i nie ocenia bajarza. Legenda zostaje opowiedziana i wysłuchana, i to by było na tyle. Nawet deszcz z małych rybek nie jest specjalnie kwestionowany…

Dzieje się tak dlatego, że to legendy oficjalne. Uznane za podania ludowe. Jednakże nic co zostało wymyślone, nie wzięło się znikąd. Zawsze najpierw jest jakiś impuls, pomysł, skojarzenie albo cokolwiek, co daje początek takiej historii. Jednak nikt na to nie zwraca uwagi, bo i po co? Natomiast deszcz z małych rybek ma już nieco ciężej. Ponieważ to zdarzało się w przeszłości i nadal się zdarza. Można w to nie wierzyć, ale nie da się przejść obok tego obojętnie. Dlaczego? Bo w przeciwieństwie do innych historii niesamowitych, deszcz z małych rybek da się zobaczyć, choć nie jest to łatwe. Na Dolnym Śląsku, niedaleko Milicza, w Wszewilkach padał sobie taki w 1954 roku.

Deszcz z małych rybek

Deszcz z małych rybek

To nie było tysiąc lat temu tyko kilka lat po wojnie. Zapewne jeszcze żyją tacy, którzy go pamiętają. Na deszcz z rybek nauka ma słabe wytłumaczenia. Naciągane są i pełne niejasności. Mówi się, że rybki spadają na ziemię niesione z silnym wiatrem, ale zdarza się też, że spadają z nieba choć nie wieje. W efekcie zostajemy z rybkami, bez konkretnego wytłumaczenia zjawiska, co niektórzy głupio się z tego śmieją, a inni przysięgają, że ich babcia, ciocia czy mama mówiła, że ich dziadek, czy sąsiad albo brat opowiadał, że mu rybka z nieba na łeb spadła…

Mnie tam rybka…

No i tutaj zaczynają się moje historie. Szczerze mówiąc, mnie tam rybka, czy ktoś w to wierzy czy nie, dla mnie to zawsze jest opowieść. Wezmę ją potem na warsztat, zrobię lustrację, wycisnę z niej ile się da i puszczam w ruch. Daję jej życie. Legendy to nie tylko podania sprzed wieków. Tamte kiedyś też dopiero co się rodziły i musiały natrafić na swojego skrybę, który je pokochał i spisał. Inaczej nie moglibyśmy ich poznać. Dzisiaj, teraz, na moich oczach rodzą się legendy, ponieważ nadaję im formę. Stwarzam je spisując przekazy ustne. Ludzie opowiadają mi mnóstwo historii, o których prawdziwie świat nie słyszał. A ja je chłonę…

W paku dominialnym w Cesarzowicach

Bez cenzury

Najczęściej jest tak, że wybieram sobie tematy bez specjalnej oprawy historycznej. Wtedy żeby coś o tym napisać, muszę sama postarać się informacje. Najciężej jest, kiedy ogólnie nikt wcześniej się tym nie zajął. Wtedy to już lipa. Nie mam zbyt wielu ruchów. Mogę tylko lustrować, fotografować i… popytać tu i tam. I w efekcie tych zabiegów, ostatecznie oddaję Wam wpis oparty na swojej wyobraźni, zdjęciach i legendach. Z doświadczenia wiem – bo bez przerwy dostaję od Was takie wiadomości – że lubicie takie historie bez cenzury. Mnie też to bardzo odpowiada, ponieważ ciekawsze jest to od motywów typu „pałac z początków XX stulecia, dwukondygnacyjny, o rzucie prostokątnym…” Bla bla bla…

Wolę „deszcz z małych rybek”…

Czasami jest tak, że to co dla kogoś jest irracjonalne, dla mnie to tylko tajemnica. Dzieje się tak dlatego, że już się w życiu tyle istniejących bezsensów naoglądałam, że ciężko mi uwierzyć, że coś jest niemożliwe. Zacznę od takiego przykładu, który wybrałam wśród innych i uznałam go za najbardziej pasujący do tego śródtytułu.

Z wyboru – bez wody, prądu i na zadupiu

Znalazłam w szczerym polu, pod lasem, z dala od drogi utwardzonej, od hydrantu i od pierwszego słupa z elektrycznością, opuszczony dom. Dowiedziałam się z przekazów ustnych, że ktoś go sobie wybudował kilka lat temu, mieszkał w nim tylko czasowo, a obok wznosił drugi, taki porządniejszy i większy. Planował osiąść tam na dłużej. Bez bieżącej wody i bez prądu. Nie postawił tu przyczepy, żeby sobie pożyć w weekend jak jaskiniowiec, tylko budował chawirę. Przyznacie, że to bardzo odbiega od standardów. Ostatecznie pomysł upadł w gruzach jeszcze przed zakończeniem projektu – z powodów osobistych – ale chodzi o to, że ogólnie komuś w głowie się urodził. Więc jak słyszę, że coś jest irracjonalne, to od razu zalewa mnie „deszcz z małych rybek” i widzę przed oczami właśnie ten dom…

Deszcz z małych rybek

To tylko tak wygląda

Są takie historie, które znikają przy pierwszej weryfikacji. Na przykład podczas wyprawy do Pyszczyna, ktoś na szlaku poinformował mnie, że na Pyszczyńskiej Górze znajdują się ruiny średniowiecznego zamku. Okazało się, że stoi tam kamienny piec wapienniczy. Rzeczywiście bardzo malowniczy widok.

Pyszczyńka Góra

Podobnie jest ze Wzgórzem Trzech Krzyży w Lubiążu. Miejsce, które tam zastałam nie jest tym, za które się podaje. Wiem to, bo poznałam to wzgórze i porównałam je z widokiem na starej niemieckiej widokówce.

Wzgórze Trzech Krzyży - Lubiąż

Są nawet w sieci sugestie, że zmieniono jego lokalizację podczas rekonstrukcji, jednak to jest trochę tak, jak z kamieniem w Licheniu, na którym został odciśnięty ślad stopy Maryi. Gdzieś tam z boku jest tabliczka z informacją, że głaz i odcisk zostały zrekonstruowane ku pamięci, bo pierwowzór już nie istnieje, ale i tak wszyscy całują ślady stóp Najświętszej Panienki. Nikomu nie przeszkadza, że to co widzą, to nie prawda.

Na rynku w Środzie Śląskiej jakiś czas temu odkryto miejsce, w którym stał pręgierz. Teraz jest ono bardzo wyraźnie zaznaczone i wyróżnia się wśród pozostałej nawierzchni placu głównego. Natomiast ja widzę na rysunku Wernera z połowy XVIII stulecia, że w tym dokładnie miejscu stoi żuraw. Fundament pręgierza ma wprawdzie pochodzić z połowy XVI wieku, ale nie wiemy jak długo mógł tam się znajdować. Wiem natomiast, że przywiązywano ludzi do takiego ustrojstwa jeszcze w osiemnastym wieku. Dla mnie jest to informacja, która sprawia, że mam poważne wątpliwości czy odkryto rzeczywiście to o czym jest mowa. Jeżeli pręgierz istniał, to sądzę, że w czasach Wernera powinien jeszcze tam stać. Czy ja się czepiam?

Historie odnalezione i nieodnalezione

Podczas lustracji dawnego parku w Cesarzowicach, spotkałam w drodze pewnego człowieka, który bardzo chętnie przyłączył się do mnie i opowiadał o historii tego miejsca. Wśród licznych poruszonych wątków, szczególnie jeden bardzo mocno mnie zainteresował. Mężczyzna powiedział mi, że w parku znajdują się trzy mogiły. Jedna przy alei, a dwie pozostałe gdzieś w tym buszu po pańskim. W grobach tych mają podobno spoczywać Rosjanie, których miejscowi chłopcy zaciupali za to, że nastawali na ich dziewczęta. Kiedy to miało miejsce dokładnie, nie dowiedziałam się niestety.

Pobici Rosjanie w parku

Historia w sumie też kupy się nie trzyma. Rosjanie wyzwoliciele raczej nie byli ofiarami swoich czynów. Gwałcili ile chcieli, gdzie chcieli i w ilu na raz chcieli. Żołnierze radzieccy nie pytali czy im wolno, więc jeżeli coś takiego zdarzyło się w Cesarzowicach, że doszło do odwetu, musiała być to sytuacja wyjątkowa, której okoliczności nie znamy. Może wszystko to stało się nieco później, po czasie powojennego chaosu, a może nigdy się nie wydarzyło…

Jednak któregoś dnia, w parku dominialnym w Cesarzowicach natrafiłyśmy na samotną mogiłę. Pozostałych dwóch nie odnalazłyśmy.

Deszcz z małych rybek

Lest „dobrodziej” z Rakoszyc

To miejscowa legenda z początku siedemnastego stulecia. Napisałam o tym człowieku szeroki wpis, do którego informacje zbierałam kilka lat. Można go przeczytać TUTAJ. Pan na dawnym zamku, upiór gnębiący ludzi między światami żywych i umarłych. Tambylcy opowiadali mi, że grób jego znajduje się gdzieś daleko w lesie. Nie wzięłam tego poważnie. Za dużo czasu minęło, żeby uganiać się za taką historią, marząc, że się ją pochwyci. Jednak po jakimś czasie udało mi się dotrzeć do informacji na temat pewnego tajemniczego miejsca. To samotna mogiła w lesie za Rakoszycami. Idąc tropem tej niewiarygodnej opowieści, słuchając przekazów ustnych, ostatecznie natrafiłam na fragment grobowca, który znajdował się w tej okolicy. Uważam, że byłam blisko mogiły Lesta. Mogłam fizycznie dotknąć legendy…

Deszcz z małych rybek

Przekazy ustne. Nie do wiary

I jeszcze kilka przykładów na to, że opowieści „lokalsów” mają moc. Dzięki opowiedzianej mi historii o pustelniku z Białkowa, natrafiłam na stary, nawiedzony cmentarz w tej wiosce, który jest postrachem okolicy. Dlatego, że ludzie opowiadali mi o zjawie ubranej w białą suknię, która nocami chodziła z psem po Wilczkowie, dotarłam do grobowca Oskara Wenzela, który jako ostatni z wielkich panów w tej miejscowości, pochowany został w mauzoleum wraz z córką i ze swoim psem. Okoliczności te stworzyły tę lokalną legendę. Gdybym tylko mogła wejść na teren parku dominialnego w Kwietnie, być może natrafiłabym tam na miejsce pochówku Anny z Grochomanów, która jako ostatnia przedwojenna właścicielka tego majątku, nie uciekła przed Sowietami i umarła w rodzinnej rezydencji. Podobno pochowano ją w parku dominialnym, niedaleko pałacu. Jej ciało złożono w zwykłej szafie i zakopano. Z kolei Polka z Lisiej Góry, którą żołnierze rosyjscy zamordowali, a ciało wrzucili do studni, zmobilizowała mnie do zapisania tej historii i upublicznienia, aby przestała być jedynie westchnieniem przeszłości.

Francuzi w lesie pobici

Cmentarz francuski między Rzeczycą a Chomiążą tak długo prześladował mnie swoją tajemniczością, że w końcu znalazłam go w tamtejszym lesie. Bez przerwy spotykałam jakiś ludzi, którzy opowiadali mi o nim niesamowite historie. Podobno całkiem niedawno jeszcze można było czytać z płyt grobowych po francusku. Ludzie mówili, że zamordowano tam i zakopano kilkadziesiąt więźniów z malczyckiej fabryki, która była obozem pracy przymusowej. Można nawet o tym przeczytać w internecie, choćby TUTAJ. Poznałam również dalszy ciąg tej historii. Otóż prawdopodobnie po wojnie odbyła się tam ekshumacja.

Tzw Cmentarz Francuski między Chomiążą a Rzeczycą

Grobowiec leśniczego

Znam jednak też inną wersję wydarzeń. Na skraju malczyckiego lasu nie znajduje się żadna zbiorowa mogiła. Został tam pochowany jeszcze przed końcem wojny leśniczy, który był Francuzem z pochodzenia. Za życia jeszcze wykupił kawałek ziemi i zażyczył sobie tam spoczywać. W miejscu, gdzie przez wiele lat pracował. Owe słupki, które wielu ludzi bierze za zaznaczone miejsca spoczynku pomordowanych, to tylko ozdoba ogródka cmentarnego. Dlatego właśnie być może, nie mogłam dopatrzyć się tam śladów po ekshumacji. Podobno nigdy nie było tam więcej grobów. A jednak na środku tego wytyczonego obszaru, znajdują się kawałki innej płyty grobowej i ślad po kopaniu. Obie te historie są bardzo prawdopodobne. Ciężko wybrać tę właściwą. A może jedna nie wyklucza drugiej? Rzeczywiście dzięki przekazom ustnym dotarłam jak po nitce do kłębka do tego legendarnego już miejsca. I tylko to jedno jest pewne…

Dolnośląskie cmentarze są jak deszcz z małych rybek

Tam to dopiero rodzą się legendy. Cmentarz w Chwalimierzu jest dziś w totalnej ruinie, jednak swoją historię powojenną ma w całkiem dobrym stanie. Ludzie opowiadają o nim niesamowite rzeczy. Dowiedziałam się co, kto i w którym miejscu dobudował sobie do chałupy z cegieł z kaplicy cmentarnej. Grobowiec Kramsta plądrowano, trumny cynowe pozabierano do chlewów i stajni, żeby „robiły” za koryta.

Starcy cmentarz w Chwalimierzu

Stara nekropolia w Pęczkowie ma taką legendę, że włos się jeży i gały na wierzch wychodzą. Trumny z grobów wyciągano, przywiązywano do motocykli i targano po okolicznych polnych drogach, aż się kości po drodze gubiły.

Stary cmentarz w Pęczkowie

Natomiast z cmentarza w Ligotce do Proszkowa ktoś czaszkę przytargał i na boisku mecze sobie z jej udziałem organizowano niekomercyjne. Wszystkie te miejsca przyciągnęły mnie właśnie z powodu swoich historii. Szukałam ich dzięki przekazom ustnym. Nigdy nie ustalę, czy opowiadania te były prawdziwe, jednak miejsca okazały się istnieć naprawdę.

Wszędobylskie tunele

Ziemia dolnośląska jest bardzo mocno przywiązana do opowieści o tunelach. Korytarze podziemne są dosłownie wszędzie. Legendy o nich dotyczą niemal każdego przedwojennego obiektu. Słyszałam tysiąc opowieści o tunelach, ale nigdy żadnego nie widziałam. Kiedy ktoś opowiada mi jakąś historię i zaczyna od słów; „Ciekawostką jest jeszcze to, że… „. To ja już wiem, że chodzi o jakiś korytarz pod ziemią…

Jednak nie może być to gadanie całkowicie bez podstaw. Gdzieś jakieś tunele muszą być i ktoś musiał je widzieć, skoro takie rzeczy ludzie opowiadają. Może nie w tylu miejscach, nie wszędzie, ale ogólnie. Słuchałam opowiadań o kimś, kto chodził w tunelu pod kościołem w Wrocisławicach. Są opisy katakumby. Trumna ustawiona na trumnie, kilka warstw, aż pod sam strop, włosy ludzkie z nich wystające. Ktoś wcześniej widocznie zaglądał do środka skrzyń. Zaduch, suche, nieświeże powietrze. Opowiadania są bardzo szczegółowe. Czy można tak do końca potraktować je jak bajkę? Nie wierzę we wszystko co ludzie mówią, ale bardzo uważnie tego słucham, ponieważ może zdarzyć się tak, że to opowiadanie dokądś mnie zaprowadzi. Tam, gdzie mało kto był…

Legendy prosto z Milicza

Jedną z ciekawszych opowieści o tunelach znalazłam w Miliczu, przy grobowcu Maltzana, w dawnym parku dominialnym. Ludzie opowiadają, że jeszcze za życia Andrzej Maltzan kazał wybudować sobie przejście podziemne z krypty aż do samego pałacu. Był podobno bardzo zazdrosny o swoją żonę i niesamowicie martwił się, co będzie dziać się z jego domem po śmierci. Chciał mieć wgląd w życie dworskie i taki sobie obmyślił na to sposób. Niesamowita jest to historia. Znalazłam jej źródło. Przybyłam na miejsce, w którym narodziła się ta legenda. Są jednak tacy, którzy się z tego śmieją, dowodząc, że teren parku jest zbyt mocno poprzecinamy wodą, aby taka budowla mogła tutaj powstać. Nie mniej tego, wielu wierzy, że taki tunel istnieje.

Grobowiec Maltzana w Miliczu

W Miliczu, na dziedzińcu dworskim stoi posąg. Nagi mężczyzna na piedestale, wpatrzony w jedno z okien pałacowych. To pokój Dominy, o którą Maltzan tak bardzo był zazdrosny. No jak tu przechodzić obok legend obojętnie? Skoro nawet tajemniczy wielbiciel Pani w Miliczu został uwieczniony w taki sposób?

Dziedziniec milickiego pałacu

Wpis ten powstał jednak głównie przez wzgląd na jedną z ostatnich lokalnych legend, której uległam. To przez szubienicę w lesie doświadczyłam wielu ran na swoim blogowaniu. Opowiedziano mi tę historię, ona zaprowadziła mnie do tego miejsca, zrobiłam jako pierwsza dokumentację obiektu i opisałam to, co usłyszałam od tubylców. A potem spadł na mnie deszcz pomidorów…

Posłuchajcie jak to było…

Sprawa „szubienicy” jest o tyle tajemnicza, że obiekt ten w pierwszej chwili wcale z szubienicą się nie kojarzy. Gdybym znalazła go w lesie przypadkiem, pomyślałabym o nim wszystko, tylko nie to, że jest to miejsce egzekucji. Przypomina silos, bunkier, grobowiec, nawet leśny sraczyk dla dzików, ale w życiu nie wpadłabym na to, że to szubienica…

Deszcz z małych rybek

Dlaczego więc wśród tylu opcji, które bardziej pasują do tego obiektu na pierwszy rzut oka, miejscowi zowią to coś w lesie szubienicą? Po głębszym przyjrzeniu się tej budowli, można znaleźć wiele znamion szubienicznych, ale to tylko hipotezy…

Wewnątrz obiektu znajduje się data – 1942 rok. Tuż obok litery, jakby inicjały, być może budowniczych. Mój znajomy, ogromny przeciwnik teorii szubienicznej stwierdził, że data i napisy stanowią dowód na to, że nie jest to szubienica. Raczej magazyn na amunicję. No tak, rzeczywiście bardzo to przekonywujące, że budowniczy miejsca egzekucji z całą pewnością nie upamiętniali by swojej pracy datą i inicjałami, ale już magazynek na broń jak najbardziej…

Ostatecznie sprawę szubienicy niedaleko Szczepanowa oddałam w ręce specjalistów. Była wizja lokalna i ostateczna odpowiedź, na pytanie czym jest ta budowla. Brzmi ona wyczerpująco – nie wiadomo. A skoro nie wiadomo, niczego wykluczyć nie można. Jest jeszcze inna lokalna opowieść dotycząca tego tematu. Ponieważ kiedyś podobno znaleziono tam resztki amunicji, miejsce to nazywane jest czasem strzelnicą. Ale kto znalazł łuski, kiedy? Nikt nie wie. Tak więc jedna tajemnica zastąpiła drugą.

Deszcz z małych rybek

Legendy. Przekazy ustne. Jakkolwiek je nazywać, mają wielką wartość. Przeważnie doprowadzają mnie do miejsc swoich narodzin. W przypadku „mojej szubienicy” jest to fantastyczna historia, w którą uwikłało się mnóstwo osób. Zdaje się, że stworzyłam drugą Muchołapkę. Prawdą jest, że zostałam mocno poraniona przez tę legendę, ponieważ musiałam zmierzyć się z ogromem szyderstw. Jednak dopóki nie znajdzie się dowód na to, że nie jest to szubienica, szyderstwa te spadają na mnie jak deszcz z małych rybek…

Oto link to mojej historii o zapomnianym miejscu egzekucji.

Co o tym sądzisz?

Ekscytujące!
30
OK
17
Kocham to!
4
Nie mam pewności
0
Takie sobie
0
Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
Władysław

Podziwiam Panią za to że potrafi Pani odróżniać ziarno od plew .Pięknie napisane
Sprawa tuneli – także zawsze mnie to śmieszy ,oprócz warunków gruntowych jest jeszcze problem braku powietrza do oddychania w takim tunelu nie wspominając o kosztach jego wykonania
Wspomnę jeszcze o dwóch sprawach -kobieta z Fuchsbergu
nie słyszałem nigdy że kobietę wrzucono do studni -zastrzelono ją i pochowano tam na miejscu a pamiętam jeszcze miejsce gdzie ją pochowano a jeden z myśliwych zawsze zapalał znicz na jej grobie
„Szubienica ” ta i inne to najczęściej były drewniane baraki obrony cywilnej i zaplecza inspektorów wałowych -przechowywano tam sprzęt p.powodziowy np worki na piasek w póżniejszym okresie także maski gazowe i być może nawet amunicję na wypadek forsowania rzeki – przeważnie robion je betonowych fundamentach reszta była drewniana dlatego nie dotrwała do naszych czasów
Pozdrawiam

Kategoria:Niekomercyjny

0 %