GLEDICZJA CHIŃSKA. Azjatycka wola przetrwania
Nie ma nic bardziej fascynującego od przyglądania się otaczającemu nas światu. Nie muszę planować wielkich podróży, żeby przeżyć wielką przygodę. Niedaleko mojego miasta znajduje się mała wieś dolnośląska. Czasami ją odwiedzam i znajduję tam coraz to nowe tematy do podejmowania na blogu. W Chwalimierzu znajdują się ruiny pałacu Kramsta. Historia ta zmieniła się w totalną ruinę. Jednak pozostałości po niej są nadal do ogarnięcia przy odrobinie zaangażowania. Ostatnia moja wizyta tam zaowocowała niezwykłym znaleziskiem, które zainspirowało mnie do stworzenia tego wpisu. Bohaterem mojego opowiadania będzie Glediczja Chińska.
Glediczja Chińska to po prostu drzewo. Dlaczego chcę poświecić mu miejsce na moim blogu? Ponieważ roślina ta została posadzona w dawnym parku dominialnym w Chwalimierzu przez samego von Kramsta. Drzewo rośnie zapomniane, pochylone i oparte o swojego towarzysza obok. Choć to forma ozdobna, teraz wygląda brzydko. Kiedyś jednak glediczja miała za zadanie czynić to miejsce piękniejszym. Dziś dawny majątek von Kramstów jest już jedynie legendą. Pałac w ruinie, a to co go otacza – w żałobie. Park dominialny stał się dzikim lasem. Pomimo tego, niedaleko dawnej parkowej alei, na granicy łąki na przeciwko stadniny, do dziś rośnie Glediczja Chińska, za nic mając brak dbałości o nią, czasy, które minęły oraz to, że nikt jej nie zauważa. Wiele lat temu, w XX wieku, posadzono ją tam, aby była ozdobą tego cudnego ongiś parku krajobrazowego. Drzewo wzięło sobie to do serca i trwa w swoim zadaniu. Jego wytrwałość i wola życia zafascynowały mnie.
Glediczja Chińska
Mam takie wrażenie, że nawet miejscowi nie wiedzą o jej istnieniu. No może niektórzy, reszta nie zwraca na to drzewo uwagi. Grzybiarze zapewne mijają je bez większych emocji. Roślina posadzona jest raczej na ustroniu, więc zlewa się z otoczeniem i znika z ludzkich oczu. Zauważyłam taką jedną ciekawą pozostałość po dawnych założeniach pałacowo – parkowych. W takich enklawach zieleni przetrwało dość sporo starodrzewia pochodzenia często egzotycznego. W parkach pańskich rosną leciwe tuje, rododendrony, cisy, platany, i choćby glediczje. To nie są okazy z tego terenu. Nasze są dęby, sosny, jesiony, buki. Tych oczywiście też w podobnych miejscach nie brakuje, jednak znalezienie ich nie cieszy mnie aż tak bardzo, jak zetknięcie z czymś mało spotykanym. Wtedy można sobie pofantazjować i wgłębić się w temat zupełnie spontanicznie. Dotąd nigdy nie słyszałam o Glediczjach, a dziś Wam o nich opowiem. Jak widać podróże rzeczywiście kształcą, nawet te bardzo, bardzo krótkie. Posłuchajcie…
Korona cierniowa
Drzewo to charakteryzuje się sporych rozmiarów cierniami. Wyrastają one wprost z pnia rośliny albo z gałęzi. Rodzajów Glediczji jest sporo, w tym też bezkolcowych, jednak ponieważ taką właśnie odmianę znalazłam w parku w Chwalimierzu, tę wezmę za przykład. Igły wyglądają jak korona cierniowa. Bardzo jakoś nieprzyjemnie mi się to kojarzy. Rośnie ono gościnnie w Europie, tak jak w opisywanym przypadku i naturalnie w Azji, Afryce, Australii i obu Amerykach. Na starym kontynencie ma za zadanie zdobić. Na wschodzie ceni się jej najróżniejsze walory. Jest ona bowiem używana w kuchni i w medycynie. Natomiast na innych kontynentach, oprócz Europy, często wycina się ją traktując jako chwast. Nie w każdym miejscu Ameryki Północnej jednak, gdyż wiadome jest, że Indiańscy szamani znali wartości tej rośliny i stosowali ją do leczenia wielu chorób. Glediczja chińska jest niesamowicie odporna na wiele czynników związanych z klimatem, dlatego też dobrze jej jest w zasadzie wszędzie. Wiadomo, że ma swoje ulubione miejsca, wilgotne, w pobliżu wody w klimacie umiarkowanym, ale jak trzeba – będzie żyć na piachu i w zasolonej ziemi. Lubi ciepełko, ale jak jest minus 30 stopni, nie przejmie się tym za bardzo. Jeżeli by posadzić tę roślinę i nadać jej formę żywopłotu, po kilku latach sprawdzi się lepiej niż niejeden mur czy ogrodzenie z drutem kolczastym.
Glediczja Chińska dobra na wszystko
Jesienią na gałęziach Glediczji pojawiają się nasiona ukryte w charakterystycznych zwisających strąkach. Zarówno one jak i ciernie wspominane wcześniej oraz kora drzewa, stanowią konkretną bazę do sporej liczby lekarstw na wiele chorób wszelkiego rodzaju. Od niestrawności, alergii i choroby skóry, takie jak łuszczyca, po nowotwory. Oczywiście żeby z tego skorzystać potrzebna jest wiedza. Ja tej wiedzy nie posiadam i absolutnie nie zachęcam do prób wykorzystywania tej rośliny na własną rękę, ponieważ można zrobić sobie poważną krzywdę. Jednak fascynuje mnie fakt, że w tym dolnośląskim buszu, niedaleko Środy Śląskiej rośnie dziko prawdziwa azjatycka apteka zielarska. Na przykład ze strączków tej rośliny w Chinach przez dwa tysiąclecia robiono preparat do mycia, który przestano używać dopiero po pojawieniu się pierwszych detergentów. Podobno po zastosowaniu strączków w celach higienicznych skóra i włosy są w doskonałej kondycji. Zero podrażnień, zero łupieżu i alergii. Strączki jednak mogą też w postaci jeszcze zielonej zastępować cukier. Ich miąższ jest słodki i doskonale nadaje się do przyrządzania postaw i napojów na „słodko”. Z kolei nasiona Glediczji mają dużo odżywczych składników i można się nimi posilać na modłę wegańską. Przyrządzić jak fasolkę szparagową albo jaśka, a wysuszone i zmielone robią za mąkę, do tego bezglutenową. Niektórzy mówią, że ze świeżych kolców drzewa można parzyć napary, jednak ja nic nie znalazłam na ten temat w żadnych publikacjach. Natrafiłam jednak na taką informację, że choć całe drzewo jest źródłem wielkich darów natury dla leczenia naszych schorzeń, to jednak nie można z tym przesadzać. Natomiast kobietom ciężarnym Glediczje odradza się całkowicie w każdej postaci.
W medycynie nie tylko chińskiej
Strąki Glediczji stosuje się w schorzeniach przewodu pokarmowego. Można pokonywać nimi niestrawność, problemy z dwunastnicą i wrzodami żołądka. Napary z nich wspierają organizm w wszelkiego rodzaju przeziębieniach a nawet łagodzą objawy odry, rozprawiając się z bólem. Pomagają również pozbywać się pasożytów. Ze strąków można też produkować alkohol, z którego lekarstwa działają przeciwnowotworowo, szczególnie tam, gdzie toczy się walka z białaczką. Chińczycy od zarania dziejów leczyli preparatami z Glediczji epilepsję, astmę, kaszel rożnego pochodzenia, wrzody, migreny i wiele innych przykrych dla człowieka dolegliwości. Podobnie czynili Indianie północnoamerykańscy, którzy używali tej rośliny do pozbywania się szerokiego wachlarza najróżniejszych chorób. Wszystkie możliwości drzewa zamknąć można głównie w dwóch słowach – antytoksyczne działanie. Ratunku w Glediczji mogą szukać alergicy, wszyscy zainfekowani bakteriami, wirusami, pasożytami i grzybami. Roślina ta to prawdziwy dar od natury dla człowieka. My jednak, cywilizowani Europejczycy, wolimy tylko się na nią gapić i traktować jako formę ozdobną. Nie jest to oczywiście nic złego, jednak patrząc na dzisiejszy świat, który przygniata człowieka chorobami, na które w każdej aptece znajduje się antidotum w postaci środków przeciwzapalnych i antybiotyków, sądzę że już niebawem nie pozostanie nam nic innego jak powrót do natury, ponieważ organizmy nasze zostały tak bardzo upośledzone, że w sumie nie ma dziś antybiotyków, z którymi bakterie sobie nie radzą. A jeżeli chodzi o wirusy, to szybkie są ja diabły tasmańskie. Nie zdążymy jeszcze zaszczepić jednego sezonu, a już gadzina zmienia kod genetyczny.
Superwirus hedonista
Doszliśmy w naszej pysze i wierze w moc nauki i medycyny do momentu, w którym nie znajdujemy ratunku w swoich fenomenalnych aptekach z pigułami. Dotąd wszystko było bardzo proste. Masz kaszel palacza, łyknij pigułkę, bo jest dostępna. Nie musisz rzucać palenia, koncerny tytoniowe cię potrzebują. A jakby co, to na raka płuc wymyślono chemię. Masz anginę, weź antybiotyk. Masz problemy z potencją, weź tabsa. Pękają ci paznokcie? Wypadają włosy? Sięgaj po suplementy diety, nie czytaj tam na końcu ulotki, gdzie napisano drobnym druczkiem, że nie muszą działać. Boli cię coś? Nie czekaj! Masz do dyspozycji cały wachlarz leków przeciwbólowych. Depresja? Nie ma problemu, mamy na to proszki. Można tak wyliczać – bez przesady – bez końca. Teraz mamy super wirusa. Nie ma na niego silnych. Zabija oprócz ludzi głównie naszą gospodarkę i wygodne życie. I jak na złość, nie ma na to pigułki! Co za pech! Do tego okoliczności są niesprzyjające, bo większość ludzkości zapominała w przeszłości jak tuczyć swoją odporność. Wiadomo, nie było takiej potrzeby, bo na odporność też można było kupić szybko działające, albo i nie – specyfiki. Teraz jednak liczy się tylko moc natury. Przeżyją bowiem najsilniejsi. Ci, którzy zamiast tabletek, wybierali zioła. Może jednak trzeba będzie doceniać ją nareszcie i czerpać z niej moc, zamiast truć i zasypywać śmieciami. Sadzić drzewa, zamiast wycinać puszcze. Najstraszniejszym wirusem, który opanował świat jest ludzka głupota. Dzieje się z nami coś strasznego, kiedy stajemy się hedonistami. Nie przyjmujemy do wiadomości, że wszystko co dobre może się skończyć. A Glediczja? Od wielu lat rośnie sobie w parku. Zapewne od ponad stulecia i nikt nie korzystał z jej mądrości. Jest duże prawdopodobieństwo, że pomimo sędziwego wieku, przeżyje wielu z nas.
Glediczję trójcierniową (synonim) znam ze szczecińskiego Parku Żeromskiego blisko którego mieszkałam i miałam okazję podziwiać dendrologiczne okazy sadzone jeszcze przez niemieckich ogrodników. Opuściłam piękny Szczecin, ale z sentymentu tej jesieni posadziłam Glediczję w ogrodzie – odmianę o złotych liściach Pozdrawiam i dziękuję za fascynujący blog
Cieszymy się bardzo, że Ci się u nas podoba i polecamy się na każdy dzień :)