Goczałków Górny. Spalony pałac barona Richthofena
Goczałków Górny leży z — mojej perspektywy — za kilkoma rzekami, w tym za Wielką Rzeką Aut, paroma stawami i wzgórzami. Usytuowany jest niesamowicie malowniczo. Wieś otaczają pola, las i łagodne wypiętrzenia. To już okolica Strzegomia, więc teren nie jest podobny do tego, gdzie mieszkam. Pojechałam rowerem ze Środy Śląskiej tak daleko, ponieważ chciałam poszukać nowego tematu do blogowania. Jednak pragnęłam wybrać się w okolice, gdzie nie byliśmy razem z Frutkiem. Żeby choć przez chwilę nie tęsknić…
To moja pierwsza poważna wyprawa w teren w takim celu. Od czasu kiedy mój Przyjaciel odszedł, nie byłam w stanie zebrać się na szlak z aparatem. Czas mijał, maj się skończył, a ja nadal leżałam całymi dniami w łóżku i oglądałam filmy na Netfliksie. Zdarzały się chwilowe zrywy, takie jak rajdy z moimi Czytelnikami, jednak to było zbyt mało, żeby powrócić na orbitę. Potrzebowałam konkretnego celu, zadania do wykonania o własnych siłach i bez niczyjego wsparcia. Więc któregoś czerwcowego poranka wstałam wcześniej niż zwykle, spakowałam prowiant, zabrałam aparat fotograficzny i wsiadłam na rower. Moim celem był Goczałków Górny w powiecie świdnickim i w gminie Strzegom.
Michałów na szlaku rowerowym
Wiedziałam, że przede mną wiele kilometrów trasy, którą przemierzać będę w pocie czoła. Szczególnie kiedy przekroczę granicę powiatów i teren zacznie falować. Nie przerażało mnie to jednak wcale. Niejeden raz droga mnie styrała na maksa i zawsze przynosiło mi to więcej satysfakcji aniżeli bólu. Liczyłam na to, że to zmęczenie i czas na bezludnym szlaku uleczy mnie z żałoby i przyniesie ulgę. Choćby tylko na ten jeden dzień.
Jednak miałam świadomość, że mój cel jest daleko, a po drodze do niego w wielu miejscach zastaną mnie wspomnienia, których nie będę mogła ominąć obojętnie. Tak właśnie było w Michałowie, kiedy dojechałam do tamtejszego starego, poniemieckiego cmentarza, gdzie zawsze zatrzymywaliśmy się z Panem Frutkowskim, żeby odpocząć kilka chwil w drodze. Oboje bardzo lubiliśmy to miejsce. Jest tam cicho, spokojnie, a świerki, którymi obsadzono ten teren, dają już sporo cienia.
Podprowadzałam rower do furty, otwierałam ją i oboje znikaliśmy za ogrodzeniem. Wtedy wyjmowałam Frucia z koszyka i nalewałam mu wody do miski. On wyprostował łapki, nawodnił się i kładł się na trawie, żeby uciąć sobie drzemkę. Ja też odpoczywałam, a później robiłam nowe zdjęcia tej nekropoli, która zachwyca mnie tym, jak bardzo jest zadbana. Tym razem też tak było. Zaparkowałam przy jednej z mogił i cyknęłam kilka fotek. Na żadnej z nich go nie było i tylko ten pusty koszyk na bagażniku przypominał o nim. Minęło już kilka miesięcy, a ja nadal nie zaakceptowałam, że odszedł na zawsze.
Pan Frutkowski, wspaniały i dzielny podróżnik, pełnoprawny członek Nieustannego Wędrowania, który trwał na naszym pokładzie przez 17 lat, odszedł za Tęczowy Most 12 stycznia 2024 roku. Pozostawił po sobie poranione serca, ogromną tęsknotę i książkę, w której przekazuje ogrom pozytywnej energii i dużo wsparcia dla ludzi, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Więcej na ten temat przeczytacie poniżej, w opisie książki „Frutkowskiego rozmowy, kurna, co nie?”.
Co wydarzyło się w Jarostowie?
Moja droga prowadziła mnie z Michałowa do Ujazdu Górnego, a potem do Jarostowa. W Ujeździe często zatrzymywaliśmy się z Frutkiem przy tamtejszym stawie, ale tym razem nie skręciłam do tego miejsca. Jechałam przed siebie i wypatrywałam swojego celu. Goczałków Górny to miejscowość, do której dotąd jeszcze nie zawitałam i ciekawiło mnie to, co tam zastanę. Kiedy wjeżdżałam do Jarostowa, zatrzymałam się na kilka chwil przy tamtejszym pomniku, żeby sfotografować obiekt, który opowiada straszliwą historię. Posłuchajcie…
Katastrofa śmigłowca
Od tego czasu minęło już 15 lat, jednak każdego roku w rocznicę tego wydarzenia przy kamieniu tym leżą świeże kwiaty. Załoga tego śmigłowca wyruszyła z lotniska Wrocław-Strachowice na pomoc ofiarom karambolu na autostradzie A4, blisko Budziszowa Wielkiego. Była zima i bardzo niekorzystna auta. Wyjątkowo silny wiatr i gęsta mgła…
Śmigłowiec spadł dokładnie w tym miejscu, gdzie teraz stoi pomnik. Niewiele brakowało, a ucierpieliby również ludzie, którzy mieszkają tuż obok. To była wczesna godzina poranna. 7:50. Na miejscu zginął Janusz Cygański, który pilotował helikopter i pielęgniarz Czesław Buśko. Z całej załogi ocalał jedynie lekarz Andrzej Nabzdyk.
Kiedy służby ratunkowe zaczęły poszukiwania śmigłowca, mleczna mgła bardzo im w tym przeszkadzała. Szukały miejsca wypadku cztery helikoptery. Policyjne i ratunkowe. Andrzej Nabzdyk, choć straszliwie ranny wzywał pomocy. Rozmawiał przez telefon i relacjonował to wydarzenie, jednak nie był w stanie wskazać miejsca, gdzie się znajdował. Namierzono go ostatecznie dzięki sygnałowi z komórki. Karambol, do którego leciała załoga Lotniczego Pogotowia Ratunkowego okazał się mniej straszny od tego co wydarzyło się w Jarostowie, ponieważ nikt tam nie zginął. Nie było nawet ciężko rannych…
Udanin i kościół Urszuli
Chociaż przed wyjazdem sprawdziłam w internecie prognozę pogody i dowiedziałam się, że dzień nie będzie gorący, to w rzeczywistości z nieba lał się żar. Zwłaszcza że słońce sięgnęło zenitu. Było samo południe, kiedy dotarłam do Udanina i zdecydowałam, że w tej miejscowości zjem posiłek i nieco odpocznę. Rozłożyłam się małym obozem przy tamtejszym średniowiecznym, cmentarnym kościele świętej Urszuli. Tuż przy starych mogiłach, które dosłownie na kilka godzin przed moim przybyciem zostały obkoszone dookoła. Było mi więc tam całkiem wygodnie, bo nie siedziałam w wysokich trawach, a towarzystwo umarłych ludzi nawet mi pasowało. Wyjęłam wałówkę i wodę, żeby wzmocnić się przed dalszą drogą. Przede mną były jeszcze Piekary, Lusina i dopiero za nią Goczałków Górny. Cel mojego wędrowania.
Rzeczony obiekt sakralny pierwszy raz na piśmie został wspomniany A.D 1223. Wtedy jeszcze miał słomiany dach. Późniejsze jego dzieje opowiadają o kilku przebudowach i remontach. Świątynia zbudowana jest z kamienia, a jej dzwonnica wyraźnie odchylona od pionu. To pokłosie wojny trzydziestoletniej.
To było dobre miejsce do wypoczynku. Od leciwych murów świątyni biło przyjemnym chłodem. Teren ten nie jest ogrodzony, nie ma więc najmniejszego problemu z dostępem do starego cmentarza i kościoła. Dawniej znajdowało się tam również cudnej urody mauzoleum, w którym spoczywali właściciele majątku w Udaninie. Nie ma już po nim jednak najmniejszego śladu. Na szczęście, choć fotografie archiwalne ocalały.
Zagubiona na szlaku
Po piknikowaniu nadszedł czas, aby ruszyć dalej. Pozbierałam manele z trawnika i wyprowadziłam rower na jezdnię. Ruszyłam najsampierw do Piekar, które są zaledwie rzut beretem od Udanina. W drodze tej bardzo się zdziwiłam, ponieważ na tym krótkim odcinku zbudowano ścieżkę rowerową, a ja jeszcze jej nie widziałam. Ostatni raz jechałam tamtędy z Frutkiem dwa lata temu, kiedy robiłam materiał o stawach w Piekarach. Po zakończeniu pracy siedzieliśmy nad jednym z tych akwenów i jedliśmy posiłek. Odpoczywaliśmy w drodze w cieniu rajskiej jabłoni i nie wyobrażałam sobie wtedy w najmniejszym nawet stopniu, że kiedyś śmierć nas rozdzieli. Brzmi to zapewne banalnie, ale w ogóle i nigdy nie brałam takiej ewentualności pod uwagę.
Z Piekar kierowałam się do Lusiny i tam na skrzyżowaniu dróg pojawił się drogowskaz. Było na nim wyraźnie napisane i to wielkimi literami, że należy skręcić w prawo. I ja przeczytałam tę informację, po czym zrobiłam dokładnie odwrotnie. Skręciłam w lewo, na drogę przy kościele, która akurat była w remoncie i ruszyłam w kierunku Dziwigórza. Oczywiście bez świadomości swojego błędu i faktu, że właśnie pobłądziłam.
Depresja w żałobie
Tak mi się porobiło w czasie, kiedy Frutek odszedł za Tęczowy Most. Tęsknota i ból po stracie najlepszego Przyjaciela doprowadziły mnie do choroby, która objawiała się na dwóch poziomach. Psychicznym i fizycznym. Nie od razu wiedziałam, co się ze mną dzieje i nie od razu szukałam pomocy u lekarza. Jednak, kiedy już to się stało, zaczęłam rozumieć swój stan.
Mój mózg zaczął szwankować. Szczególnie pamięć i koncentracja. Problemy zaistniały niedługo po śmierci Frutka i stały się uciążliwe. Na tym skrzyżowaniu w Lusinie dały mi wyraźnie swe znaki. To była prosta rzecz — skupić się na krótkiej i zwięzłej informacji — której moja głowa nie przetworzyła właściwie. I nie jest to jedyny przypadek, tylko któryś z kolei. W zwykłej codzienności coś podobnego często staje się niebezpieczne. Poza tym żałoba odcisnęła swoje piętno również na mojej fizyczności. Wszystko zaczęło się od bólów średniego nasilenia. Odczuwałam je najpierw w kolanach, potem na całej długości nóg. Bolało mnie najbardziej w nocy, przez co zaczęły się moje problemy ze snem i byłam nieustannie zmęczona. Później bóle zaatakowały wszystkie części mojego ciała i trawało to przez cały czas.
O dziejach naszej wieloletniej przyjaźni napisałam książkę. Zrobiłam to razem z Ines, która również kochała Frutka ponad życie. Tutaj znajdziecie informacje o tej niezwykłej i wzruszającej publikacji. Wystarczy kliknąć – Frutkowskiego rozmowy, kurna, co nie?
To są bóle neuropatyczne. Wiem to, ponieważ zostałam zdiagnozowana. Nerwy zostały mocno uszkodzone poprzez ogromny stres i takie są tego skutki. Ta dysfunkcja odbiera chęć do życia. Zaczęłam brać lekarstwa, które przepisał mi lekarz psychiatra i rozpoczęłam terapię z psychologiem. Tabletki długo nie umiały poradzić sobie ze mną. Brałam je regularnie, a ciało nadal bolało nieustannie. Myślałam, że to już nigdy się nie cofnie, ale któregoś dnia po mniej więcej miesiącu kuracji stał się cud i przespałam całą noc. Nie jest to tak do końca, że teraz czuję się już całkiem dobrze, ale przyszła znaczna ulga. Odejście za Tęczowy Most mojego pieska, z którym mieszkałam i podróżowałam przez całe 17 lat sprawiło, że prawie się przekręciłam.
Dziwigórz na horyzoncie
Nie wiedząc, że oto właśnie pomyliłam kierunki, jechałam do Dziwigórza ciesząc się piękną drogą i przestrzenią dookoła. Trasa była dość łatwa, choć asfalt dziurawy, ale za to nie trzeba było pedałować pod górę. Po lewej minęłam niewielkie oczko wodne, przy którym się zatrzymałam, żeby zrobić zdjecie.
Już z daleka widziałam czerwone dachy domów i myślałam, że zaraz dotrę do swojego celu. Musiałam tylko minąć widoczny na zdjęciu poniżej kawałek lasu. Jakże się zdziwiłam, kiedy dobiłam do tablicy z napisem Dziwigórz. Byłam już tam kiedyś, ale jechałam do tej miejscowości z drugiej strony, więc nie połapałam się w terenie. Ostatecznie musiałam powrócić do Lusiny i odbić na skrzyżowaniu w prawo, gdzie czekał na mnie Goczałków Górny.
Na granicy powiatów
No nic wielkiego się nie stało, po prostu straciłam trochę czasu, jednak miałam go tego dnia pod dostatkiem i nie bałam się wracać po zmroku. Ziemia udanińska jest bardzo piękna i to wielka przyjemność podróżować pośród tamtejszych cudnych użytków, powoli jednak zbliżałam się do Goczałkowa Górnego i tym samym do powiatu świdnickiego. Tam teren coraz bardziej falował. Z prawej strony miałam Las Pagórnik i Jagodne (288 m n.p.m). Trzeba było mocniej się wysilać podczas pedałowania.
To bardzo duży las na sporym wypiętrzeniu. Dziki i tajemniczy. Dawniej jego fragment stanowił dworską enklawę zieleni dla jaśpiepaństwa z Goczałkowa Górnego. Wgórze to zwało się Ameisenberg – jak oznajmia stara niemiecka mapa tego terenu. W kniejach tych znajdowały się ścieżki, które łączyły je z parkiem dworskim. Miały one swoje nazwy. Od pałacu prowadziła do lasu dróżka Margaretensteg, ale dalej były inne. Wiły się między drzewami: Sanderweg i Fichtenweg.
Luftmuna Striegau
Z końcem lat 30 ubiegłego wieku w lesie na tym wzgórzu powstał potężny kompleks magazynów amunicji, zwany Luftmuna Striegau. Kiedy odpalicie mapę tego terenu, nie koniecznie lidarową, bo wystarczy zwykłą google, zobaczycie tam bardzo wyraźnie ponad setkę tych obiektów, które częściowo znajdują się nad ziemią a częściowo pod nią. Kiedy II wojna światowa dobiegła końca do tego miejsca zwożono niewybuchy, aby bezpiecznie je detonować. Długo jeszcze po roku 1945 Pagórnik był niedostępny dla ludzi, ponieważ teren stanowił ogromne zagrożenie dla zdrowia i życia. Później powoli zaczęto go oczyszczać. Prowadzono tam również prace saperskie. Klikajcie TUTAJ a zobaczycie zdjęcia i dowiecie się więcej.
Fabryka i magazyny amunicji Luftmuna Striegau nie były jednak tamtego dnia moim celem. Mnie ciągnęło do Goczałkowa, ponieważ wiedziałam, że na jego terenie znajduje się ruina wspaniałego ongiś dworu i nie byłam pewna, czy po tylku kilometrach pedałowania w drodze, będę miała możliwość zrobienia fotografii. Natomiast obiekt militarny na tym wzgórzu to temat na całkiem osobną wyprawę i najlepiej w czasie bezlistnym. A więc późną jesienią albo wczesną wiosną tam powócę.
Goczałków Górny na horyzoncie
Zachwycałam się tym szlakiem, choć co prawda to prawda, że wyciskał ze mnie poty. Było jednak w tym moim wędrowaniu trochę radości i ciekawości. Tak jak dawniej, miałam plany. Chciałam zrobić archiwum fotograficzne i połkąć bakcyla. Pragnęłam, aby historia wsi, do której podążałam, porwała mnie na maksa! Poza tym cieszyłam oczy tym, co widziałam dookoła. Warto było zatrzymać się, oprzeć rower o drzewo i uchwycić takie widoki w kadrze. Do Gołczakowa cały czas miałam pod górę, ale co tam! Najważniejsze, że droga nie była monotonna.
Mijałam złote dywany zbóż i wysokie trawy rosnące na poboczu i ruinę starej stodoły, którą można namierzyć na mapie niemieckiej z pierwszej połowy XX wieku. Jej widok zrobił na mnie wrażenie.
A potem, kiedy znalazłam się już na wysokości wsi i Gołczaków Górny był w zasięgu mojego wzroku, przygoda zaczęła mnie unosić. Dobijałam do brzegu i czułam dreszczyk emocji.
Goczałków Górny. Historia wsi, bez której nie ruszymy dalej…
Nie ma sensu dla mnie najmniejszego, zwiedzać bez poznania dziejów rzeczonego obiektu, miejscowości czy terenu. Dzięki temu, że w ten sposób przyglądam się tej pięknej, dolnośląskiej ziemi, uczę się jej codziennie. Goczałków Górny był tamtego dnia dla mnie jak terra incognita, ale dzisiaj już tak o nim nie myślę. Posłuchajcie…
Po niemiecku zwano tę miejscowość Kohlhöhe i powstała ona z początkiem XVII stulecia jako przysiółek dużo starszego, pobliskiego Goczałkowa. Pierwszy pan na tych włościach, Georg Friedrich von Schliewitz wzniósł tam dwór i budynki folwarczne. Losy rzeczonego przysiółka układały się wraz ze zmianami jego właścicieli. Po von Schliewitzu przyszedł tam von Hertel. Kiedy ten jaśnie pan zmarł z końcem XVII wieku, gospodarowała w Goczałkowie Górnym wdowa po nim, pani Marta. Jednak kiedy w roku 1738 majątek ten stał się własnością Richthofenów, nie opuścili go oni aż do końca II wojny światowej. Pierwszym był tam Gustav Wilhelm von Richthofen, potem Carl Ludwig baron von Richthofen, i kolejno w następnych latach i stuleciach: Samuel baron von Richthofen, po którego śmierci majątkiem zarządzała jego żona. Póżniej Friedrich Carl baron von Richthofen, Ulrich Carl baron von Richthofen i wreszcie ostani z nich Carl baron von Richthofen, pan na Konarach, do którego Gaczałków Górny należał do końca 1945 roku. Sporo tych Richtchofenów, prawda? Jednak to tylko tak się wydaje, że było ich aż tylu. Już kiedyś Wam o tym opowiadałam, że Richthofen był tylko jeden, choć trudno w to uwierzyć. TUTAJ możecie dowiedzieć się więcej na ten temat.
Ciekawą bardziej od innych postacią wśród wymienionych członków rzeczonego rodu szlacheckiego był Ulrich Carl baron von Richthofen, który to gospdarował w Goczałkowie Górnym w drugiej połowie XIX wieku. Była ta znana i szanowana persona głównie w kręgach politycznych i prawnych. Ulrich był profesorem prawa i posłem Reichstagu. On to sprawił, że za jego rządów w majątku, Goczałków Górny przynosił ogromne zyski, a na terenie folwarku hodowano prawie 2000 owiec, ponad 30 sztuk koni, setkę wołów i kilkadziesiąt krów i świń.
Rezydencja Karla barona von Richthofena
Kiedy tylko wjechałam na teren tej niewielkiej wsi, od razu zapytałam tambylców o drogę do pałacu. Chciałam zasięgnąć języka nie tylko o tym, jak tam dojechać, ale również, czy obiekt jest dostępny do fotografowania. Dowiedziałam się, że nie ma w tej sprawie większego problemu. Trzeba tylko obejść zabytek i „zaatakować” od strony łąki. Było to dość pocieszające i dające nadzieję, że cały dzień w drodze przyniesie efekty. Bardzo chciałam przywieść z mojego wędrowania temat na bloga. Potrzebowałam tego sukcesu.
Pałac, o którym opowiadam, nie jest pierwszym pańskim domem w Goczałkowie Górnym. Pierwotny dwór wzniesiony został w tym miejscy w 1616 roku. Później jednak został przebudowany i rozbudowany. Ostatecznych kształtów bryła ta nabrała dzięki Carlowi baronowi von Richthofen, który zlecił tę pracę w roku 1890.
Pałac w Goczałków Górny
Gdybym przybyła do tego miejsca przed 20 listopada 2007 roku, zrobiłabym dużo piękniejsze fotografie. Wtedy bowiem jeszcze zabytek był przed pożarem. Ogień nie wyniszczył go doszczętnie, ale bardzo mocno uszkodził. I oszpecił również. Trzeba bowiem wiedzieć, że obiekt ten przetrwał wojnę w całkiem niezłej kondycji i są na to dowody. To co tam zastałam zachwyciło mnie, jednak teraz wiem, że mogłoby być jeszcze lepiej. Dawna rezydencja w chwili obecnej otoczona jest prowizorycznym ogrodzeniem. Zapewne przez wzgląd na bezpieczeństwo, bo przecież prawda jest taka, że gdyby nie ten parkan, weszłabym do środka, żeby zrobić zdjecia…
Skoro jednak tak konretnie wyrażono obawę, że budynek grozi zawaleniem i może się to wydarzyć akurat w chwili, gdy ktoś zdecyduje się na taki nieodpowiedzialny krok, nie próbowałam nawet szukać dziury w tym płocie. Serio. Pałac stoi zbyt blisko zabudowań, w których mieszkają ludzie i nie da się tego zrobić niezauważonym. Nie było więc sensu się wysilać. Pomimo wszystko jednak Goczałków Górny mnie zafascynował. Na froncie pałacu znalazłam dobrze widoczny kartusz z inicjałami. R jak Richthofen.
W parku dworskim
Z tyłu za pałacem nadal istnieje wolne od zabudowań zielone miejsce. To pozostałość po dawnym ogrodzie, który miejscowi zowią dziś łąką. Nie jest to duży obszar i nigdy taki nie był. Sporo się tam zmieniło. Dawne ścieżki do spacerowania dawno zniknęły, niektóre ze starych drzew zapewne zostały wycięte. Ale nadal jest urokliwie. I to stamtąd jest najlepszy widok na pałac. Złapałam też złotą godzinę na robienie fotografii.
Pomimo tego, że rezydencję trawił ogień, zachowało się sporo detali architektonicznych. Z przyjemnością się im wszystkim przyglądałam sycąc oczy reliktem tej zrujnowanej fortuny dolnośląskiej. Żeby zrobić fotografie bez metalowych prętów, przekładałam przez nie swoje chude nadgarstki razem z telefonem i modliłam się, żeby mi tam nie upadł.
Słabości…
I całkiem starciłam rachubę czasu, choć dzień przestał być już młody. I zapomniałam też, że powiannam należycie się nawadniać, zwłaszcza, że jestem pod wpływem leków. Czułam, że mam jakieś takie miękkie nogi i bardzo suche wargi, ale nie zwracałam na te słabości uwagi. Pochłonęła mnie praca nad archiwizacją tego, co widziałam. Chciałam przywieść do domu jak najwięcej matriałów. Biegałam więc wokół pałacu i fotografowałam go z każdej możliwej strony.
Znalazłam się w tym stanie emocjonalnym, kiedy robi się niebezpiecznie. Mam to od lat. Kiedy coś mnie zachwyci, przestaję myśleć racjonalnie i pozwalam na to, aby głowa zaczęła mi się zapalać. W takich okolicznościach myślenie wyłącza się samo i wszystko o co dbam, to kadry. Wtedy też tak było i choć nie wpadłam do szamba, ani nie zawalił mi się na głowę strop, to zaczęłam sobie szkodzić, nie dbając o podstawowe potrzeby. Nie piłam wody od dawna, a temperatura dokazywała. Nogi zaczęły mi się plątać w tych wysokich parkowych trawach, ale i tak się oddalałam od pałacu i oddalałam, żeby uchwycić go jeszcze i z tej perspektywy.
Pamiętam, że odwróciłam się za siebie, żeby sprawdzić czy rower stoi przy drzewie, gdzie go oparłam i wtedy film mi się urwał. Padłam bez sił na tym jaśniepańskim zielonym dywanie, po którym ongiś spacerowali Richthofenowie i leżałam tam, nie wiem dokładnie jak długo. Gdyby to wydarzyło się bliżej drogi, może ktoś by mnie zauważył, jednak ja poruszałam się pomiędzy drzewami, które bardzo skutecznie chroniły mnie przed namierzeniem…
Byłam nieprzytomna
To chyba najgorsze co mi się dotąd przytrafiło na szlaku. Kiedy wróciłam do siebie, poczułam przerażenie. Nie ogarniałam co się wydarzyło. Dotknęłam ręką twarzy i zobaczyłam, że miałam krwotok z nosa. Usiadłam i zaczęłam szukać w plecaku chusteczek. Później otworzyłam butelkę z wodą i zmoczyłam je, żeby się umyć. Dopiero na końcu zaczęłam pić. Od razu poczułam, że jest lepiej, choć w uszach nadal dzwoniło. Spojrzałam na słońce i ustaliłam, że nie mogłam być w takim stanie długo. Zerknęłam w stronę mojego pojazdu i z ulgą przyjełam jego widok. Potem zaczełam szukać w trawie telefonu, który od razu się znalazł. Nie było źle. Postanowiłam, że posiedzę tak jeszcze przez chwilę i dopiero potem zaczną spokojnie się podnosić. Z tej pespektywy miałam bardzo piękny widok na pałac…
W moich wędrówkach, które nieustannie prowadzą mnie na bezdroża, to łaska, że coś takiego wydarzyło się w pobnym miejscu. Gdybym się nie ocknęła, ktoś w końcu by mnie tu znalazał. Gorzej byłoby na jakimś wygwizdowie, o którym istnieniu prawie nikt nie wie. Myślałam o tym, kiedy dochodziłam do siebie w cieniu starych, parkowych drzew. Od wielu lat podróżuję w taki sposób i nigdy nie dopadła mnie podobna słabość. Nigdy jednak dotąd nie wybierałam się w tak długą drogę rowerem, naszpikowana tabsami jak dobra kasza skwarkami. Wszystko byłoby inaczej, gdyby Frutek był ze mną…
Samotność
Nigdy nie bałam się samotności w bezludnej przestrzeni. Nie lękałam się też nocnych powrotów do domu z długich wojaży rowerowych. Zawsze byłam pewna siebie i czułam swoją siłę. Jestem wytrwała i nie straszny jest mi wysiłek fizyczny, który wyciska ze mne ostatnie poty. Tamtego dnia złamała mnie żałoba, albo bardziej jej skutki, które mocno mnie poturbowały. Duch mój jednak nie jest z tych, co to zacznie zaraz wzywać pomocy. Zebrałam się więc w sobie i wstałam z ziemi, żeby wrócić na szlak. Opuszczając teren dworu, zrobiłam ostatnią fotografię tego obiektu i postanowiłam znaleźć dla siebie ciekawe miejsce, gdzie zjem posiłek, nawodnię się i odpocznę przed drogą powrotną.
Goczałków Górny. Pomnik poległych
Wiedziałam, że w miejscowości tej nie znajdę zbyt wielu obiektów wartych opisania, ponieważ Goczałków Górny to naprawdę niewielka wieś. Nadal jest ona tym małym przysiółkiem, którego istnienie krąży woków starego dworu. Na przeciwko pałacu znajdował się niewielki, zacieniony swer, gdzie zlokalizowałam dobrze zachowany pomnik poległych w I wojnie światowej. Nieco za nim zauważyłam altanę tuż przy placu zabaw, ale zrezygnowałam z takich wygód jak dach nad głową i ławka. Postanowiłam zostać przy pomniku. To było idealne miejsce dla mnie do chwili wytchnienia na szlaku, lepszego nie potrzebowałam.
Miejsce to zaintrygowało mnie naprawdę bardzo, ponieważ namierzyłam tam również niemieckie mogiły. Spojrzałam na mapę tego terenu z XX wieku i ustaliłam, że Goczałków Górny nie miał oficjanie zaznaczonego cmentarza na swoim terenie, a więc ten tutaj okazał się bardzo tajemniczy. Nie było to jedynie lapidarium, w którym zebrano płyty z inkrypcjami, ale groby gdzie pochowano zmarłych…
Piknik wśród mogił
Najsampierw zadbałam o to, aby zarchiwizować wszystko, co tam zastałam. Na płytach inskrypcje w zdecydowanej większości były absolutnie czytelne. Fakt ten bardzo wydłużył mój pobyt na tym skwerze, ponieważ koniecznie musiałam przyjrzeć się im bardzo dokładnie.
Czytałam na głos imiona i nazwiska tych ludzi oraz daty ich urodzin i zgonów. Nigdzie w internecie nie znalazłam informacji na temat tego miejsca pamięci. Zupełnie tak, jakby nie zajmowało ono nikogo. Jednak szukałam ich na szybko i przy użyciu telefonu, więc nie była to praca profesjonalna i mogło mi coś umkąć. Pomimo wszystko znalezisko uznałam za niezwykle zajmujące. Tak więc ciśnienie mi skoczyło natychmiast i całkiem zapomniałam, że ledwo przed chwilą wywinęłam orła w parku dworskim i cudem uniknęłam nieszczęścia. Zajęłam się pracą nad zbieraniem materiałów do tego wpisu, a czas płynął…
Aura zaczynała się zmieniać
Błękitne dotąd niebo z białymi, puchatymi chmurkami zrobiło się ciemne, a w oddali wręcz granatowe. Słońce przestało grzać niemiłosiernie i poczułam mocniejszy wiatr. Usiadłam na schodkach u podstawy pomnika i otworzyłam plecak w poszukiwaniu kanapek, owoców i wody. Czułam, że zmiany te nadchodzą zbyt gwałtownie, a to nie wróży dobrze. Jednak pomimo wszystko spokojnie spożywałam posiłek. Porządne jedzenie pozwoliło mi nabrać sił, a woda rozrzedziła krew. Cóż mogłam poradzić na to, że byłam 30 kilometrów od domu i nadciągała burza? Wiedziałam, że przecież nie ucieknę przed nią na rowerze i że będzie się działo to, co ma się dziać, więc nie było sensu się denerwować. Kiedy skończyłam jeść, spakowałam manele i wyjechałam na szosę. Wieczór nadchodził wielkimi krokami, wiatr był zbyt duży, aby jazda na rowerze sprawiała przyjemość, przede mną długa i trudna droga…
Goczałków Górny. Cel osiągnięty
Jechałam tym razem z górki. Cieszyłam się, ponieważ osiągnęłam swój cel i nie patrzyłam za siebie. Wiedziałam, że ścigają mnie czarne, burzowe chmury. Czasami czułam, że kropi, jednak padać na poważnie nie zaczęło. Wiatrzysko kładło zboża na polach, słońce pojawiało się i znikało, tworząc na nich niesamowite światłocienie. Starałam się jak najszybciej dotrzeć do najbliższej miejscowości, bo wiedziałam, że w każdej z nich znajdę miejsce, gdzie będę mogła schronić się przed deszczem.
Byłam w drodze kilkanaście godzin. Osiągnęłam swoje cele i powróciłam cała i zdrowa, tak jak zawsze dotąd. Goczałków Górny pożegnał mnie bez niespodzianek. Późnym wieczorem wjechałam na podwórko przy moim domu i zamknęłam rower w komórce. W takim momencie zawsze schylałam się do Frutka, drapałam go za uszkiem i pytałam go, czy jest zadowolony z wyprawy? On tulił się do moich dłoni i przymykał oczka, a potem razem szliśmy do mieszkania. Frutkowski chętnie biegł po schodach, a kiedy weszliśmy do środka, od razu szedł do swojego legowiska, żeby uciąć sobie drzemkę. Byłam wówczas przepełniona zadowoleniem, że tak dobrze razem spędziliśmy czas. Bez nudy i w terenie. Jednak teraz, bez niego na szlaku nie doświadczałam tego stanu radości. Po prostu tylko wróciłam do domu, nic więcej…
Jeżeli podobało się Wam drodzy Czytelnicy być ze mną na tym szlaku, to musicie koniecznie poznać historie z drogi, które dostępne są tylko w naszych książkach. Takie przygody z dziejami dolnośląskiej ziemi tylko w Nieustannym Wędrowaniu! Poniżej znajdziecie więcej informacji na temat tych niezwykłych publikacji. Polecamy do wglądu.
Materiał zawiera autoreklamę
Pałac od strony parku w 1988 roku.
cmentarz na fotografii z 1981 roku.
Tablica ze stodoły (foto 1994 rok)