Niekomercyjny

GODZIĘCIN. Anna Poleiin. Pierwsza Pani na Tirgartenie

Godzięcin dosłownie wpadł mi w oko. Gdzieś, na której z grup o tematyce dolnośląskiej, przemknęło mi jakieś zdjęcie tej wioski. Wcześniej o niej nie słyszałam. Obejrzałam sobie kilka fotek. Potem zerknęłam na mapę i wiedziałam już, że Godzięcin będzie mój…

Godzięcin

Było bardzo wcześnie rano. Jeszcze słońce dobrze nie wstało, kiedy z Frutkiem już pakowaliśmy sakwy do drogi. To była piękna, ciepła, letnia sobota. Do południa nie spodziewałam się ukropu, a więc spieszno mi było na szlak. Mieliśmy przed sobą około 30 kilometrów drogi rowerem w jedną stronę. Jechałam na drugą stronę Odry. Uwielbiam tamte tereny. Za wielką rzeką kraina rozciąga się magiczna. Pełna nieznanego. 

Godzięcinowe plany

Lubię mieć jakiś tam plan, ale lubię też go trochę jednak nie mieć, aby do drogi wpuścić nieco przygody, fantazji, lekkości i wolności. Nie po to wyruszam na cały dzień w nieznane, żeby kurczowo trzymać się ram. Zawsze jestem przygotowana w moich samotnych wyprawach, że utknę gdzieś niefortunnie i trzeba będzie rozbijać tarpa. Mam więc ze sobą wszystko, co mogłoby mi się przydać w podobnych okolicznościach. Moje nieustanne wędrowanie to przygoda. Ona jednak waży i to nie mało. W sakwach i na bagażniku wiozę ze sobą sporo kilogramów najróżniejszych rzeczy, które – wolałabym – aby nigdy nie musiały być użyte w drodze. Do kosza  na tyłach zapakowuję psa. Zabieram go tylko przez wzgląd na własne bezpieczeństwo. Waży nie mało, ale to niewielka cena za ochronę doskonałą…

Kosz rowerowy dla psa
No kurna, jak trza to trza. Muszę z nią jechać, bo inaczej zginie marnie…

I tak wyruszyłam na szlak

O świcie leśna droga jest jak nie z tego świata. Chłód bijący od kniei, wilgoć w powietrzu, zapachy natury…

Na szlaku rowerowym

Dzikie zwierzęta nie spodziewają się tam ludzi o tej porze w weekend, więc często można je zaobserwować z zadziwiająco bliskiej odległości. Stada saren przechodzą sobie przez asfaltową drogę, ziewając leniwie i nie rozglądając się na boki. Dziki chrumkają po krzakach. Ptaki wydzierają się wniebogłosy. Zające oszołomy zawsze są takie nieogarnięte. Kiedy się je zaskoczy, w szale ucieczkowym potrafią zdezorientowane przybąbić w rower. Nie mają zazwyczaj żadnego planu czmychania  i ze strachu dostają głupawki. Już dwa razy się zdarzyło, że prawie mnie taki kłapouch przewrócił, ładując mi się pod koło. Bażanty zawsze mnie rozbawiają, kiedy zorientują się, że są obserwowane. Drobią wówczas jak gejsze, i przebierając szybko krótkimi nogami dają drapaka w krzaczory. Działają pokracznie i niezdarnie ale z ogromnym zapałem do ucieczki, i wydają przy tym takie oburzone okrzyki. Las jest pełen życia, kiedy rodzi się nowy dzień. Widzieć to – jest jak łaska. 

Obserwowaliśmy ten świat z Frutkowskim przemierzając las od Szczepanowa aż do Lubiatowa. Mój pies, choć zaprawiony w wędrowaniu, często doznaje szoku na szlaku. Kiedy zobaczył sarny na drodze, stanął jak wryty i w całkowitej ciszy patrzył…

Staliśmy tak i gapiliśmy się oboje. Zamurowało nas na krótką chwilę. Sarny nie od razu zorientowały się, że zostały zauważone. Dopiero po minucie zerwały się do ucieczki. Wcześniej jednak nasze spojrzenia spotkały się. Oczy dzikiego zwierza i nasze – na jednej linii. Zobaczyłam w nich ogromną wiedzę i doświadczenie, że człowiek to niekoniecznie coś dobrego… 

Cel Godzięcin. Ale najpierw Most Wolności i Brzeg

Most Wolności rzeczywiście uwolnił ludzi po obu stronach rzeki od niewygodnego, acz wiekowego i historycznie wartościowego promu. Teraz to bardzo często uczęszczana trasa. Samochodów tam bez liku, a i ścieżka rowerowa również lubi być oblegana. Ale nie o szóstej rano…

Most Wolności na Odrze

Tak wcześnie latem na moście nie jest gorąco i nie jest zbyt głośno. Można swobodnie wędrować i wypatrywać Odry za przyciemnionymi szybami balustrady. Coś tam przez te pleksę widać, jednak trzeba się dobrze przyglądać i bardzo starać. Nie wiem, nie rozumiem dlaczego tak to wszystko zaprojektowano, żeby w wolności tej ograniczyć te piękne widoki. Jadąc przez ten słynny most, kierowca w aucie Odry nie uświadczy. Rowerzysta i piechur może nieco luknąć, ale z żalem w sercu, że tyle piękna zostało za ciemną szybą. Most jest tylko mostem, a mógłby być też tarasem widokowym. Ja jednak i tak bardzo się cieszę, że go zbudowano, ponieważ teraz jestem po drugiej strony Odry niemal co tydzień. Czekanie na prom mnie zniechęcało…

Ale do Brzegu, do Brzegu…

W Brzegu Dolnym to my się z Frutkiem czujemy jak w domu. Pamiętamy tam wszystkie kąty i skróty.

Brzeg Dolny

Każda dziura na chodniku jest nam znana i na ścieżce rowerowej również. Nigdzie bowiem aż tylu ubytków i wybrzuszeń w deptakach miejskich nie spotkałam co w Brzegu. Tam mądrze jest dobrze patrzeć pod nogi i na rowerze nie rozpędzać się za mocno. Za torami skręciliśmy do Rokity. Musiałam najpierw dojechać do Radecza – jak pokazywała mapa – i moja trasa prowadziła właśnie tamtędy. Droga prosta, jak w mordę strzelił. Przy Rokicie poczułam, że zbiera mi się na torsje. Zapachy unoszące się w powietrzu były bardzo niepokojące. Mijałam ten zakład przemysłu chemicznego i oglądałam jego budynki. Stoją tam jeszcze w niedużej ilości te czerwonocegłe, po nienieckie. To tutaj pracowali więźniowie obu obozów Dyhernfurth, których naziści zmuszali do pracy przy produkcji broni chemicznej na potrzeby ich wojny z całym światem. Tutaj eksperymentowano na nich i wyniszczano ich ciała. Niewolnictwo, bestialstwo i śmierć. I to wszystko w tym miejscu, które dawniej nazywano Anorganą. 

Myślałam o tym, kiedy tamtędy przejeżdżałam. Tak się zatraciłam w tych myślach i tych nieprzyjemnych zapachach, że nie zrobiłam ani jednej fotografii…

Radecz bokiem

Radecz minęłam bokiem. Nie było powodu, żeby wjeżdżać do tej wioski. Za Rokitą w lesie powietrze zrobiło się lżejsze. Przestało cuchnąć chemią i zaczęło pachnieć sosną. To miła odmiana. Było tam też bardzo cicho. Zachwycałam się niewielkim ruchem na drodze. Niedługo potem zdumiałam się jego brakiem. Przez ten las nie jechał nikt oprócz rowerzystów. Korzystałam ze ścieżki rowerowej, na której leżało mnóstwo sosnowych szyszek i trochę dębowych żołędzi. Rozgniatałam je grubymi oponami swojego roweru, a w ciszy leśnej dźwięki te zapisywały się w mojej pamięci jak wybuchy bombowe. Nie robiłam fotografii. Po prostu jechałam w ciszy. Tylko szlak i moje myśli. Droga bez aut. Sosnowy, pachnący las. Wiatr we włosach. Stękający w koszyku Frutek, który upierdliwie domagał się pójścia na stronę…

Godzięcin na horyzoncie

Droga do Godzięcina skończyła się nagle za lasem. Przed nami ukazała się rozkopana pustynia.

Roboty drogowe

To wyjaśniło mi od razu, dlaczego żaden kierowca samochodu nie przemierzał tamtej trasy. Wujek Google pokazał mi wprawdzie jak jechać, ale nic nie wspomniał, że trwają tam prace drogowe. Oczywiście nie przejęłam się tym zbytnio. Rower to nie auto. Bokiem minęłam roboty, ogromne maszyny i w tumanach kurzu przebrnęłam ten ciężki odcinek. Spodnie z zielonych zrobiły się białe. Trampki wyglądały jakbym przeszła w nich 10 000 km, Frutek kichał a do mojej spoconej twarzy przykleił się kurz w takiej ilości, że doskonale maskował wszystkie niedoskonałości na skórze. Żaden puder nie zrobiłby tego lepiej. I poczułam wówczas, że prawdziwie jestem tego warta :)

Jednak pomimo wszechogarniającego zapylenia podczas robót, zauważyłam, że prace te mocno odsłoniły korzenie drzew rosnących przy tej drodze. Zastanawiałam się wtedy, czy to im nie zaszkodzi. Czy przeżyją ten remont i czy nadal będą zdobić tę trasę, kiedy będzie już taka nowa i śliczna. Nie znam się na tym, to fakt, ale intuicja podpowiada mi, że chyba już po nich…

Budowa drogi

W takiej odsłonie wyleźliśmy z Frutkiem ponownie na jezdnię. A przed nami, lekko na wzgórzu jawił się…

Godzięcin

Było delikatnie pod górę, ale za to wygodnie, bo po asfalcie i nawet po ścieżce dla rowerów. Wieś przed nami była jak nowy ląd. Prawdziwa terra incognita. Nie za wiele czytałam o Godzięcinie i nie za mocno dałam się wciągnąć w oglądanie fotografii tej miejscowości. Chciałam wszystko zrobić sama, bez nakręcania się relacjami innych. 

Było już dość późno, kiedy dojechaliśmy do krzyża przydrożnego.

Krzyż przydrożny

Przy nim znajdował się pierwszy staw z drewnianymi ławkami przy brzegu i tablica zapraszająca do Godzięcina – wsi pszczelarskiej.

Godzięcin

Pamiętam, że zapytałam siebie w myślach, która jest godzina. Pomyślałam, że zanim spojrzę na zegarek, spróbuję sama to ocenić. Na podstawie wysokości, na której znajdowało się słońce, ustaliłam, że jest godzina jedenasta. Szybko sprawdziłam to na zegarze. Była równo 10. Pomyliłam się o całe sześćdziesiąt minut i uznałam to za świetny wynik. Jak na cherlawego, przytłoczonego i upośledzonego nowoczesnością Europejczyka, z telefonem komórkowym i internetem w kieszeni, poradziłam sobie naprawdę nieźle. 

Upał zaczął dokuczać. Byliśmy nieco sfatygowani drogą. Postanowiłam przystanąć tam i urządzić nam piknik. To był najwyższy czas na śniadanie. Drogę czułam w nogach. Kolana mówiły wiele o przebytych kilometrach. Przy stawie nie było nikogo oprócz nas. Odrobina cienia studziła rozgrzane słońcem głowy. Drogą czasem przejeżdżały samochody, jednak ta niewielka enklawa zieleni koiła wszelkie niedogodności. Odpoczywaliśmy. Posilaliśmy się. Frutek spacerował zafascynowany nowymi zapachami terenu, a ja wysyłałam zdjęcia do mojej mamy, żeby wiedziała co się ze mną dzieje. Bo zawsze się martwi, gdzie mnie znowu poniosło.

Bardzo długa wieś

No naprawdę – przez Godzięcin to przejeżdża się chyba dłużej niż przez cały Brzeg Dolny. Wieś ciągnie się i ciągnie i wydaje się, że w nieskończoność. Rowerem to jeszcze jakość ujdzie, ale na pieszo to sobie nie wyobrażam. Zabudowania stoją przy głównej drodze. Domy często bardzo leciwe i różnej konstrukcji. Dużo szachulcowych budynków, ale i muru pruskiego nie brakuje. Są też wersje z czerwonej cegły z lampasami. Piękne, stare, pamiętające czasy sprzed wieku albo i dalej. 

Godzięcin

Taki wjazd do nieznanej miejscowości zawsze uruchamia w moim brzuchu motyle. Zaczynają tam mącić i odbierać mi zdrowy rozsądek. Doznaję niezrównoważonych emocji. Zapiera mi dech. Ogarnia fascynacja. Wszystko wiruje. Uczucie to jest bardzo podobne do tak zwanego zakochania. Chemia w mózgu sprawia, że zaczynam fisiować.

Godzięcin

Gapię się na wszystko z otwartą gębą, serce wali mi w piersi. Jestem skupiona jak myśliwy na polowaniu. Ogarnia mnie taka nieokiełznana chęć natychmiastowego poznania wszystkiego i uwiecznienia tego na fotografiach. Przez lata mojego wędrowania nauczyłam się jednak obserwować to zjawisko u siebie i panować nad nim.

Godzięcin

Zdarzało się bowiem w przeszłości, że zachowanie takie doprowadzało do sytuacji bardzo niebezpiecznych. Raz na przykład, chcąc sfotografować jakiś obiekt – a nie chciał on zmieścić się mi w obiektywie, ponieważ stałam za blisko – zaczęłam cofać się i cofać. I jeszcze dalej cofać się z taką właśnie nieokiełznaną pasją, trzymając aparat przy twarzy aż ostatecznie prawie wpadłam do starego, głębokiego i niestety pełnego szamba, którego nie zauważyłam, a powinnam, bo wiem że w miejscach opuszczonych o nie nietrudno. Po prostu przestałam myśleć, dając się porwać pracy nad dokumentacją. W samotnej wędrówce mogłoby to zakończyć się całkowitym pożegnaniem z życiem. W niesamotnej – może miałabym jakieś gówniane szanse na przetrwanie. Dlatego też teraz wyłapuję u siebie te stany i kontroluję je dla własnego dobra. Choć czasem ciężko jest…

Godzięcin

Godzięcin. Park dominialny

Od tego zaczęłam. O parku wcześniej trochę czytałam. Prezentację miał w sieci bardziej turystyczną, w rzeczywistości nie było aż tak pięknie. Jednak nie po to tam przyjechałam, żeby zobaczyć nieprawdę.

Park w Godzięcinie

W moich oczach park był cudowny, przede wszystkim dlatego, że całkowicie dostępny. Nie ma tam cudnego trawnika, choć jest bardzo zielono, a lustra stawów nie lśnią nieskalaną czystością. Zamiast lilii wodnych, kwitnie tam rzęsa.

Park w Godzięcinie

Aleje wiją się wśród bujnej roślinności. To wysokie trawy i pokrzywy. Jednak można przy akwenach usiąść na ławce, a papierki po cukierkach wrzucić do kosza na śmieci.

Park w Godzięcinie

Na terenie parku jest – według mnie – przejrzyście i w miarę czysto. Stoją tam też drogowskazy. Wskazują kierunki spacerowiczom.

Napisałam prawdę. Bez upiększania. Chciałam żebyście poczuli ten klimat. Widać gołym okiem, że ludzie z Godzięcina chcą utrzymać zabytkową enklawę zieleni w dobrej kondycji, ale trochę kasy brakuje. Jednak mnie nie trzeba więcej. Weszłam między drzewa, odurzona zachwytem. Oprócz mnie i Frutka nie było tam nikogo. Starodrzew dawał mnóstwo cienia. Komary zmusiły mnie do użycia chemii. Zaczęliśmy z Frutkowskim naszą wędrówkę.

Park w Godzięcinie

Byłam na każdej ścieżce, na każdym wylocie z parku. Oglądałam drzewa i wypatrywałam egzotycznej roślinności. Wszystko to tam jest – ale w wersji buszu dolnośląskiego. Żyją w parku tym wiewiórki, jeże i nietoperze. Przy wodzie urządziły się jaszczurki, żaby i ropuchy.

Godzięcin

W koronach starodrzewia kryją się sikorki, dzięcioły, szpaki i nawet słowiki, a w wodzie pływają różne gatunki ryb.

Po jakimś czasie zaczęłam kierować się w stronę pałacu. Alejka była tajemnicza i bardzo zdecydowana. Po lewej zastałam kolejny staw, a za nim budynki, które kiedyś najprawdopodobniej należały do majątku. Mieszkała w nich zapewne służba.

Godzięcin

Po kilku krokach dróżka doprowadziła mnie do pałacu…

Park w Godzięcinie

Pałac w Godzięcinie

Godzięcin jest leciwy. Nie bardziej jednak ani nie mniej od innych wsi dolnośląskich. Jego obecność na papierowych dokumentach wzmiankowana jest na początek czternastego stulecia. Mówiono o nim wtedy Tirgarten, co tłumaczy się – Zwierzyniec. Miejscowość od samego początku swojego trwania do kogoś należała. Wielcy panowie rządzili ongiś na tych włościach i siłą rzeczy pozostawiali po sobie ślady. W tamtejszym kościele znaleźć można  płyty grobowe od wieków nieżyjących, szlachetnie urodzonych gospodarzy Godzięcina. Są to Anna Poleiin, która odeszła w 1588 i Fryderyk von Sack, zmarły w 1619 roku. Sioło to w latach późniejszych było również kolejno własnością Hilschera, Köckritza i Pachały. Wszyscy oni byli Vonami pełną gębą. Pałac w Godzięcinie powstał najprawdopodobniej w połowie XIX wieku.

Park w Godzięcinie

Nie dotarłam do niezbitych dowodów dotyczących tego, kto i kiedy dokładnie wzniósł tę dominialną rezydencję, ale natrafiłam na sugestie. Jednak niemożliwe jest, aby był to pierwszy pański dom w Godzięcinie. Moim zdaniem więc, pałac musiał zostać rozbudowany do takich rozmiarów, a nie powstać od fundamentów. Najprawdopodobniej uczynili to von Köckritzowie. W A.D 1826 w Godziecinie urodził się Georg Otto von Köckritz. Panicz nie mieszkał przecież w wiejskiej chacie, a jego rodzice nie sypiali ze sobą pod strzechą. Czas to był też urodzajny dla luksusowych dworów i sprzyjający takim budowom. W miejscu dawnej i do dziś istniejącej rezydencji, od wieków mógł stać na przykład dwór obronny, który w ewolucji swojej dotarł do naszych czasów jako ten niebieski moloch. Pierwsza na liście lokatorów tego dawnego, dziś nieistniejącego dworu jest Anna Poleiin. Zdaje się, że pierwsza znana z historii Pani na Tirgartenie. 

Pałac w Godzięcinie

W dawnej rezydencji dominialnej po II wojnie światowej urządzono szkołę podstawową. Później powstał tam Dom Dziecka. Między latami 1981 a 1985 doszło w tym miejscu do drastycznych zmian. Obiekt został wyremontowany i przebudowany przy okazji. Zrobiono tej budowli po prostu coś strasznego. Zniknęła cała magia. Styl. Urok. Walory estetyczne. Pałac został dopasowany do nowego ładu. Uproszczono jego bryłę. Uczyniono go bardziej praktycznym. Wszystko to działo się w czasach, w których już nie musiało się to wydarzyć. Rok 1985 to nie ciężkie lata powojenne, kiedy w piecach palono antykami i ramami obrazów, które wynoszono z pałaców. Nie było konieczności eksploatowania hardcorowo podobnych obiektów. Można było zadbać o tę bryłę tak, aby była i funkcjonalna i piękna. Ale tak się nie stało. Wszystko w remoncie tym poszło po linii najmniejszego oporu.

Park w Godzięcinie

Zobaczyłam go na końcu parkowej ścieżki. Otacza go siatka ogrodzeniowa. Ujrzałam  go takim, jaki jest naprawdę. Wytworny, z dwiema bocznymi wieżami, z wyjściem ogrodowym i otulony zielonym pnączem. Piękny jak milion dolarów. Zobaczcie sami. STĄD widać to najlepiej…

W dawnym parku pańskim

Cały teren parku wraz z znajdującym się w jego centrum pałacem i budynkami gospodarczymi dawnego folwarku, otoczony był murem.

Godzięcin

Teraz można jeszcze zobaczyć jego fragmenty razem z bramami wjazdowymi do majątku, jednak są to już jedynie strzępy.

Godzięcin

W parku tym jest raczej dziko. Drożne alejki prowadzą wędrowca wśród dolnośląskiego buszu.

Park w Godzięcinie

Kto ma odwagę wejść w te knieje, gdzie komary i kleszcze z utęsknieniem na niego czekają, ten natrafi na różne pozostałości parkowych budowli. Kto bardziej uważny – spostrzeże, że w tej dominialnej dżungli, nadal wyraźnie widać jak wiele tu się działo w czasach, kiedy dawni, miejscowi Vonowie rozpasali się w swojej fortunie.

Godzięcin

W parku napotkałam na drzewa, posadzone jakby przy dawnej alei, dziś prawie niewidocznej, a na jej końcu mur, ale wewnętrzny i wgłębienia w ziemi. I bluszczu tam mnóstwo dokoła.

Godzięcin

W pierwszej chwili pomyślałam, że natrafiłam na rodzinny grobowiec dawnych właścicieli Godzięcina. Potem jednak znalazłam go w innym miejscu, więc odstąpiłam od tej tezy, aczkolwiek miejsce to bardzo mnie zastanowiło. Miałam takie nieodparte wrażenie, jakby była to ziemia umarłych. Być może jakiś niewielki cmentarz dworski dla tych, którzy nie należeli do rodziny , ale byli z nią w bliskich kontaktach. Dopiero potem dotarłam do informacji, że na terenie parku ongiś znajdował się niewielki kościołek ewangelicki, który został wyburzony dawno temu. To najprawdopodobniej jego pozostałości namierzyłam w tym buszu….

Godzięcin

Mauzoleum, anioły i złodzieje

Niestety nie dotarłam do informacji do kogo mauzoleum należało, aczkolwiek namierzyłam je ostatecznie. Pewien „tambylec” opowiedział mi, że jakiś czas temu ktoś podjechał samochodem do parkowego muru, wszedł do parku i zabrał z pomnika figury, które go zdobiły. Podobno były to anioły. Akcja była na tyle perfekcyjna, że sprawca uwinął się szybko i odjechał niemal niezauważony. Byłam przy mauzoleum, jednak o tej porze roku niczego dojrzeć tam nie mogłam, zdjęcia też wyszły mi marne.

Godzięcin

Namierzyłam jedynie obiekt, którego wcześniej nigdy nie widziałam, więc trudno mi było w tamtej chwili ocenić skąd zapierdzielono wspominane aniołki. Jednak dzięki innym, którzy podobnie jak ja starają się ocalić przeszłość od zapomnienia, dotarłam do wcześniejszych zdjęć mauzoleum w Godzięcinie, na których wyraźnie widać figury anielskie. Być może to ich właśnie już brakuje przy mauzoleum? 

TUTAJ można zobaczyć więcej.

Nie potrafię teraz odpowiedzieć na to pytanie, ale jeżeli tak jest w istocie, to nie mogę sobie wyobrazić jak mogłoby to się stać, żeby złodziej tak nieprzestrzeżenie wyciął te kamienne elementy na takiej wysokości i uciekł z miejsca akcji niezauważonym przez nikogo. Przecież oddzielenie ich od ściany mauzoleum musiało być głośne. Słychać byłoby stukanie, pukanie czy choćby dźwięki jakieś tarczy do cięcia. Ja sama, jedynie z psem i z rowerem zostałam tam dwa razy zapytana po drodze przez miejscowych – czego szukam w parku? A byłam prawie niewidoczna i całkowicie cicha. A co byłoby, gdybym narobiła hałasu, chcąc odciąć z tej budowli jakiś fragment? Sprawa ta jest jak dla mnie co najmniej dziwna.  Pozostawiam ją bez komentarza końcowego. 

Godzięcin

Godzięcin i jego świątynia. Kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa

Niezwykła jest to budowla na tym terenie. Widywałam niejednokrotnie przybytki Pańskie wzniesione w takim stylu, jednak nie tutaj. Szachulcowa konstrukcja jest więc w nim wyjątkowa. Przyznam, że zobaczyć coś takiego na trasie – a nie spodziewać się takiego widoku – jest jak grom z jasnego nieba. Po prostu powaliło mnie z wrażenia…

Kościół w Godzięcinie

Kościółek jest bardzo leciwy. Wybudowano go A.D 1583. Na początku, przez długie lata służył społeczności ewangelickiej, ponieważ były to czasy rewolucji religijnej i wielu się do niej z miejscowej ludności przyłączyło bardzo ochoczo. Kościół ewangelicki, nie jako budowla ale jako nauka, jest bardzo atrakcyjny. Był taki przed wiekami i jest taki nadal. Wynika to przede wszystkim z prawdziwego rozumienia Słowa Bożego, zapisanego w Piśmie. Ewangelicy nie kombinują tak bardzo z rytuałami jak katoliccy kapłani, dlatego też obrządki ich wydają się być bliższe prawdzie. Nie zmienia to jednak faktów, że zarówno katolicy jak i ewangelicy zatracali się we wzajemnej walce o to, kto ma rację i na przestrzeni dziejów nic dobrego z tego nie wynikało, a przynajmniej nic, co mogłoby się spodobać Panu Bogu. W wojnach tych religijnych obie strony całkiem zapomniały o jednym z najważniejszych Bożych przykazań – nie zabijaj!

Ale wróćmy do świątyni, która od dawna już jest katolicka. Teraz, po wielu wiekach swojego funkcjonowania w Godzięcinie, mówi się o niej, że jest jedną z najstarszych, szachulcowych budowli sakralnych w naszym kraju. Prawdziwy skarb tej ziemi, choć zapewne niewielu z Was o nim słyszało. 

Kościół w Godzięcinie

Był w przeszłości swojej niejednokrotnie restaurowany. Na starych, przedwojennym widokówkach jawi się pomalowany na biało i bez śladów drewnianej konstrukcji. Dopiero przy którymś z remontów odkryto, że to konstrukcja ryglowa i starannie fakt ten podkreślono. Teraz to prawdziwe cacko. Wypielęgnowane i dopieszczone, że aż serce rośnie z radości i zachwytu. Dach świątyni kryty jest gontem. Okienka w nim malutkie. Dokoła teren wykoszony i zadbany. Dawniej znajdował się tu cmentarz, po którym dziś zostało niewiele.

Godzięcin

Przy kościele rosną lipy. Bardzo pasują do tego obiektu. Niektóre trwają tu od wieków wraz z świątynią. 

Godzięcin

Najciekawsze i najbardziej tajemnicze jest jej wnętrze. Osobiście nie miałam szczęścia zajrzeć do środka obiektu, ale czytałam sporo opisów tego przybytku. Wszystkie one są niemal takie same, jakby jeden pismak zrzynał żywcem od drugiego. Że we wnętrzu znajduje się siedemnastowieczny tryptyk przedstawiający Ostatnią Wieczerzę, że jest tam również leciwa ambona, organy siedemnastowieczne, chrzcielnica z osiemnastego stulecia oraz – epitafium drewniane Anny Poleiin, zmarłej w 1588 roku, czyli w pięć lat po wybudowaniu świątyni. Według mnie – na bank Anna była fundatorką tego kościoła.  

To, co ukryte …

Najciekawsze jest to, że choć ten sam opis krąży w sieci i spotyka się go w wielu miejscach, teraz również i na moim blogu, to nigdzie w internecie nie ma fotografii wnętrza kościółka. I ja pójdę za ciosem i niczego tu ze środka nie zamieszczę, ponieważ niczym nie dysponuję. Może dzięki mojemu wpisowi, dotrę do kogoś, kto będzie miał moc udostępnić mi świątynię do sfotografowania. Jeżeli ktoś o takich możliwościach zechce mi pomóc, proszę o kontakt. Wiem, że kościół należy „administracyjnie” do  pobliskiego Bagna, jednak na pewno ktoś z Godzięcina ma do niego klucze…

Przy kościółku stoi pięknie zachowana drewniana dzwonnica.

Godzięcin

Na metalowej chorągiewce, na szczycie jej, widoczna jest data – 1877, i robi ogromne wrażenie wraz z materiałem, z którego została wybudowana. 

Godzięcin

Na przeciwko tego cudnego, sakralnego budynku, po drugiej stronie ulicy, znajduje się kapliczka, która dawniej była pomnikiem poległych w I wojnie światowej. Wiedziałam, że taki leciwy obiekt we wsi tej się znajdował, ale nie miałam pojęcia gdzie go postawiono. Pytałam miejscowych – nikt nic na ten temat nie wiedział. Musiałam więc uruchomić własne śledztwo, które ostatecznie doprowadziło mnie do tego miejsca…

Godzięcin

Wieża obserwacyjna i stary cmentarz

Oba te obiekty – wieża obserwacyjna i lokalne miejsce pochówków znajdują się na przeciwko siebie, położone po dwóch stronach drogi prowadzącej przez Godziecin. Cmentarz leży na samym końcu wioski, a wieża stoi na wzgórzu.

Godzięcin

Wieża jest już leciwa. Wybudowano ją w 1935 roku po to, aby szybko lokalizować pożary i zapobiegać ich rozprzestrzenianiu. Obiekt ten robi wrażenie. Stałam u stóp tej niezwykłej budowli i od samego patrzenia do góry mocno kręciło mi się w głowie. To taka przypadłość kogoś, kto cierpi na chroniczny lęk wysokości. Wcale nie muszę wchodzić na coś takiego, aby paraliżował mnie strach od samych tylko wyobrażeń o czymś podobnym. Jednak jest w tym coś fascynującego. Wąska, długa i wysoka na 33 metry budowla tyle lat trwa na tym wzgórzu na tak małej powierzchni podstawy. Jakież to musi być fascynujące oglądać świat z tej wysokości. Jakież to musi być ekscytujące, wchodzić na sam wierzchołek po wąskich, zapewne krętych schodkach w ciasnym tunelu. Gdybym musiała to zrobić, zapewne padłabym na zawał spoglądając w dół z tego oszklonego orlego gniazda, o ile wcześniej na schodach nie zabiłyby mnie ataki paniki. Gdyby ktoś zaproponowałby mi wejście na coś takiego, a ja przyjęłabym tę propozycję – byłaby to jedna z najbardziej ryzykownych rzeczy, jakie w życiu odważyłabym się zrobić. Mój lęk wysokości jest naprawdę śmiertelnie niebezpieczny. 

Wieża obserwacyjna w Godzięcinie

Cmentarz odwiedziłam ze świadomością, że nie znajdę tam zbyt wielu pomników przeszłości. Na samym końcu, daleko w rogu tego placu ułożono stare nagrobki, które pozbierano wcześniej z tej ziemi umarłych. Jest tam też tablica informująca, że zabieg ten był celowy i że ktoś chciał dobrze. Chodziło o zachowanie pamięci…

Cmentarz w Godzięcinie

Jednak w moich oczach to kupa gruzu, śmieci i bezładu. Nie zrobiło to na mnie pozytywnego wrażenia. O ile Godzięcin naprawdę zachwycił mnie, to w tym miejscu bardzo rozczarował. Brakuje tam ładu i estetyki.  Jednak jest to jedynie moje zdanie, może inni ludzie widzą to inaczej.  

Cmentarz w Godzięcinie

U Karla Kaske

Zjechałam z cmentarza z powrotem do centrum wsi. Zatrzymałam się w miejscowym sklepie. Na budynku tym do dziś widoczny jest, ocalony od zapomnienia stary szyld przedwojennego sklepu, który należał do Karla Kaske.

Godzięcin

Zapytałam o to starszego pana, który siedział na ławeczce pod wiatą. Powiedział on do mnie wtedy, że przed wojną znajdował się tutaj sklep i do dziś nadal funkcjonuje…

Kupiłam sobie tam jakiś zimny napój i wdałam się w rozmowę z miejscowymi. Zapytałam o pałac i o pomnik poległych w I wojnie światowej. Posłuchałam lokalnego bajania.

Godzięcin

Był tam taki jeden młody chłopak. Siedział na betonie w podkurczonymi nogami, obok pana na ławce. Kiedy wyczerpaliśmy temat Godzięcina, wspomniał o pobliskim Bagnie. Mówił o grobowcu w lesie, w którym spoczywa rycerz i o lipach posadzonych przy tamtejszym kościele.

– Posadził tam trzy lipy, dawno temu, taki bogacz z Bagna, wielki pan, wieki temu – zaczął opowiadać. – W Boga nie wierzył, żył tylko dla siebie, trwonił czas i pieniądze, a kiedy się zestarzał, bał się diabła po śmierci. Postanowił wtedy, że posadzi przy kościele trzy drzewa. Trzy lipy, ale koronami do ziemi. Znaczy się, że odwrotnie. I tak mówił do Pana Boga, że prosi go o przebaczenie i że jeżeli stanie się tak, że drzewa się przyjmą, będzie to znak, że Bóg mu wybaczył…

I co? – zapytałam, gapiąc się na niego z otwartą gębą i bijącym z emocji sercem.- Przyjęły się? Przyjęły – odpowiedział. A jakże…

I wtedy znowu pojawiły się te cholerne motyle w brzuchu. Zaczęłam płonąć z emocji. Głowa mi się zapaliła, a świat zaczął wirować. I natychmiast ruszyłam do Bagna na maksa nakręcona tą historią. Ale o tym to już w następnym wpisie…

TUTAJ znajdziecie dalszy ciąg tej historii…

Czy wiesz drogi Czytelniku/Czytelniczko, że Nieustanne Wędrowanie to nie tylko blog, ale również i książki? Nasze opowieści wydane drukiem znajdziecie w naszym sklepie internetowym (patrz poniżej). Zapraszamy!

Artykuł zawiera autoreklamę

Co o tym sądzisz?

Ekscytujące!
41
OK
14
Kocham to!
5
Nie mam pewności
0
Takie sobie
2
Subscribe
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Oldest
Newest Most Voted
Inline Feedbacks
View all comments
Anna Nowak

Ciekawa historia, dobrze napisana. Dziękuję za miły początek dnia.

Aneta Ormańczyk

Cieszę się, że to słyszę ;)

Kategoria:Niekomercyjny

0 %