GOŚCISŁAW. „Niech wszyscy się dowiedzą…”
Gościsław to wieś dolnośląska, która z mojego punktu widzenia – leży „za autostradą”. Za wielką rzeką aut, gdzie krajobraz zmienia się diametralnie w stosunku do okolicy mojego miasta – Środy Śląskiej, choć to nadal powiat średzki. Tak naprawdę nie planowałam przybyć do tej miejscowości tamtego upalnego dnia, jednak zwabiła mnie do niej panorama. To był cudny widok…
Wracałam wtedy rowerem z Piekar za Udaninem. Ukrop był straszliwy, tak że chwilami miałam wrażenie, że tracę przytomność w trasie. Był taki moment, kiedy zobaczyłam wieżę tego kościoła. Wokół budynki z czerwonymi dachami. Dalej dwa wzniesienia – najpierw Pyszczyńska Góra, a potem Ślęża. Zatrzymałam się na tej drodze asfaltowej. Otarłam spocone czoło. Zasłoniłam twarz dłonią i spojrzałam w dal. Powiedziałam wtedy – Panie Boże, przecież ten obraz nie powstał przypadkiem! Wszystko to musiało być zaplanowane bardzo skrupulatnie. Tak, żeby najpierw w przestrzeni tej rozwijał się zielony dywan upraw, a potem pojawiała się Twoja świątynia, którą otacza sioło co ma setki lat. Dalej – widoczne dwie góry, nadające tej panoramie tło nietuzinkowej urody.
Gościsław na horyzoncie
Stałam tam i patrzyłam. Zrobiłam zdjęcie, choć zdawałam sobie sprawę, że spoglądając na ten zarejestrowany obraz nie zobaczycie tego samego co ja. Nie można poczuć tamtej chwili będąc tak daleko. Fotografia, choćby najprzedniejszej jakości (a moja taka nie jest w najmniejszym nawet stopniu) nie ma mocy aby pokazać całej prawdy. To wieś dolnośląska. Prawdziwie boskie dzieło stworzenia. Nie jest w stanie zmieścić się w całej swej okazałości w kadrze, nawet jeżeli byłby to sprzęt z najwyższej półki. Tak więc polecam tam przybyć osobiście któregoś pięknego, letniego dnia. Spojrzeć z oddali na Gościsław. Niby to takie zwyczajne, a jednak zwyczajność ta baśniowa jest. Potrafi przenieść w czasie nawet tego, kto ma przy sobie telefon z internetem. Bez względu na to jak Jesteś uzależniony od technologii, w Gościsławie puszczą wszystkie klamry nowoczesności. Tam czas się zatrzymał. Ludzie są inni, życie toczy się na obrotach bez wyścigów. Byłam i widziałam. Poczułam klimat tej miejscowości. Wiem o czym mówię…
Z otwartą gębą i motylami w brzuchu
Wjechałam do wsi po cichu, jak to ja, z otwartą z zachwytu gębą i motylami w brzuchu. Wszystko dokoła było piękne! Tak fascynujące, że zatrzymywanie się na głównej ulicy w celu zrobienia kolejnej fotografii odbywało się co kilkanaście sekund. Każdy dom, każda brama wjazdowa na teren gospodarstwa, każdy przydomowy ogródek – był dla mnie jak centrum wszechświata!
Zrobiłam tam tysiąc zdjęć. Potem, kiedy miałam wybrać te potrzebne do wpisu – dostawałam gorączki. Każda fotografia niezamieszczona w tym opowiadaniu jest ogromną startą. Nie cierpię wybierać. Sprawia mi to ogromną trudność. Jeżeli podobają mi się jakieś buty do wędrowania – a nie daj Boże są dostępne w dwóch albo – o zgrozo! – w trzech kolorach – to ja zaczynam się gubić. Wybory sprawiają, że tracę grunt pod nogami i mózg mi się gotuje…
Trudne wybory
Kiedyś usłyszałam taką historię o Albercie Einsteinie, że podobno miał on w szafie komplet ubrań na każdy dzień tygodnia. Wszystko na wieszakach, czyste, wyprasowane i gotowe do użycia – ale – takie same! Marynarka, koszula i spodnie w identycznych fasonach i kolorach. Do dziś nie mam pewności czy to prawda jest, ale tak bardzo mi się ta myśl spodobała, że postanowiłam wdrożyć ją w swoje życie. W mojej szafie mam kilka par bojówek. Wszystkie takie same. Różnią się jedynie kolorami. Jednak każde z nich mają maskujące wzory. Z kurtkami jest podobnie. Są trzy. Jedna na wczesną jesień – grubsza bluza z polaru. Druga na chłodnieją porę – taka trochę przeciw wilgoci i trzecia, typowo zimowa. W kolorze nie różnią się prawie niczym. Poza tym letnie koszulki – wszystkie czarne. Wybór więc zależy jedynie od tego, która nich jest akurat czysta i zdążyła wyschnąć.
Ta organizacja w szafie sprawiła, że nie muszę wybierać. Teraz powinnam koniecznie wprowadzić taki minimalizm również do innych stref życiowych, żeby nie zadawać sobie bólu. Wybory są jak dla mnie zbyt skompilowanym zajęciem. To straszliwa starta czasu, która sprawia że panikuję. Nie potrzebuję aż tak wielu rzeczy, żeby AŻ wybierać. Potrzeba mi tylko tego, co jest naprawdę potrzebne, resztę można – sru – wywalić z życia, żeby nie mącić sobie w głowie pierdołami. Tak zrobił Einstein, dlatego stworzył swoją teorię względności. Gdyby zajmował się drobiazgami, nie miałby czasu na ważne i ciekawe rzeczy.
Do Gościsławia przyjechaliśmy z Frutkiem po południu. 15 godzina na zegarze. Było strasznie gorąco. Na ulicy prawie pusto. Jakiś starszy pan stał przed swoim domem. Zapytałam go czy mają tam we wiosce jakiś sklep. Ochoczo wskazał mi drogę i powiedział, że otwierają dopiero o szesnastej. No cóż zrobić! jak o szesnastej, to o szesnastej.
Bardzo chciało mi się zimnego piwa. Po prostu marzyłam o browarze z lodówki, takim oszronionym, żeby pijąc go- żołądek zamarzał. Jednak skoro trzeba było czekać, pomyślałam, że czas ten wykorzystam na lustrację terenu. Pokora ta dla okoliczności tych wynikała z potrzeby. Innego sklepu tam nie było, a pić się chciało. Pozostawało jedynie być cierpliwym…
U Theodora Klosesa
Najpierw w oczy rzucił mi się tamtejszy kościół. Od pierwszej chwili otulałam go ciekawskim spojrzeniem. Świątynia wyglądała tajemniczo. Wabiła do siebie dziejami ukrytymi w swoich murach i na terenie cmentarnym. Szłam ulicą mijając kolejne domostwa, a Frutek ciągle jeszcze siedział w koszyku. Już zaplanowałam buszowanie po terenie przybytku.
Już szykowałam się do wjazdu za ogrodzenie, kiedy z budynku na przeciwko kościoła, z okna na piętrze wychyliła się kobieta. Spojrzała na mnie, a ja na nią. Wzrokiem spotykałyśmy się w połowie drogi, i choć nigdy wcześniej się nie widziałyśmy, ucięłyśmy sobie pogawędkę. Wiedziałam, że to budynek sklepu, więc zapytałam czy jest możliwość, żeby otworzyć nieco wcześniej…
– A skąd pani jedzie? – kobieta zapytała, ciągle jeszcze wisząc w małym okienku na górze.
Naprędce opowiedziałam jej, że jesteśmy już cały dzień w drodze. Gdzie byliśmy i dokąd zmierzamy. Złożyłam budę na koszu i zaprezentowałam jej Frutkowskiego. Z ulgą odkryłam, że nie wie kim on jest. Byliśmy więc tam całkowicie incognito. Pani sklepowa powiedziała, że zaraz zejdzie na dół. Czekaliśmy chwilę z Frutkiem. Potem on został przy rowerze na zewnątrz, a ja weszłam do sklepu po mojego wymarzonego, mrożonego browara. A ponieważ skończyła mi się woda dla psa, zatankowałam przy tej okazji do pełna plastikowej butelki – kranówę sklepową. Wszystko dzięki życzliwości właścicielki tego przybytku. Potem zabrałam rower, i psa, i moje piwo i poszłam za winkiel. Tam rosło bardzo leciwe drzewo, które dawało dużo cienia. I stała tam ławka dla miejscowych „zawinkielowców”. I było cudownie tak sobie tam usiąść. Psa uwolnić ze smyczy i patrzeć przed siebie na wszystkie te cuda architektoniczne, popijając zimne na maxa (bezalkoholowe) piwo ze sklepu obok, który okazał się być w przeszłości piekarnią i zajazdem jednocześnie Theodora Klosesa.
Kto chce się przekonać, że prawdę mówię – niechaj klika TUTAJ.
U Szymona i Judy
Siedząc tak samotnie na ławeczce za sklepem, z zimnym piwem w dłoni, spoglądałam na świątynię jawiącą się przede mną swoim wezwaniem. Należy ona do apostołów Szymona i Judy (pomijając parafię Gościsław).
Długo nosiłam na szyi szkaplerzyk z wizerunkiem Judy – patrona od spraw beznadziejnych. Poświęcił go mój spowiednik na moją prośbę, jednak bardzo szybko zawieszka przetarła się i medalik przestał nadawać się do noszenia. Uznałam to za znak, że chyba jednak aż tak u mnie beznadziejnie nie jest, skoro los tak sprawił. Na szyi mojej odtąd jedynie tylko krzyż, ale Judą nigdy nie przestałam się interesować. Zarówno on jak i Szymon, wedle tradycji kościoła katolickiego, byli związani z Jezusem jakimiś tam, dosyć bliskimi więzami krwi. Myślę bardzo nie po katolicku teraz i podejrzewam, że byli to jego bracia. I to bynajmniej duchowi. Ojcowie kościoła nie dopuszczają myśli, że Maria mogła mieć też inne dzieci poza Jezusem, tak jakby posiadanie ich w małżeństwie było grzechem. Ta nauka mówi o samej sobie – że się nie myli. Bóg nie pozwala jednak żadnym religiom łapać się w sieci, choć ludzie od zawsze próbują. Nauka kościoła może głosić, że Szymon i Juda to jedynie tylko krewni Jezusa, ale jeżeli Stwórca zechciałby żeby narodzili się z Maryi, to znaczy, że nic złego się nie stało.
I o tym właśnie rozmyślałam na tej ławeczce przy świątyni. Pięknej, że klękajcie narody. A obok niej – budynek dawnej plebani. Godzinami mogłabym się na niego gapić i nie znudziłoby mnie to wcale.
Na ławce przy mnie na chwilę usiedli też bracia Jezusa – Szymon i Juda, i czytali mi w myślach. A potem szeptali – „Opowiedz o tym na swoim blogu. Niech wszyscy się dowiedzą…”
Kościół w Gościsławie
Pierwsza świątynia w tej miejscowości, zapewne drewniana, pochodziła z dwunastego stulecia. Oczywiście teraz już po niej śladu nie ma najmniejszego. Dzisiejszy przybytek powstał w dwa wieki później, już jako murowany. Początkowo ten Dom Pański był w bezpośrednim związku z pobliskim Udaninem, jednak w drugiej połowie XVI wieku stał się – wraz z całą wsią – własnością Cystersów z Krzeszowa. Później, w historii swojej, świątynia należała do wyznawców Lutra. Kiedy powróciła do Rzymu, nastały dla niej czasy zmian. Wówczas to bryłę jej i wnętrze zmieniono na modłę barokową. Na starych niemieckich widokówkach wyraźnie widać te przemiany. TUTAJ kościół wygląda zupełnie inaczej niż na TEJ fotografii. Na początku nawet brałam pod uwagę możliwość, że być może są to dwa różne obiekty – tak bardzo różnią się od siebie te obrazy. Jednak jest to ewolucja jednej i tej samej bryły, którą tak właśnie zbarokizowano.
Gościsław i jego cmentarze
Najpierwsza tu ziemia umarłych – to ta przylegająca do świątyni. To cmentarz założony w czternastym wieku. Otacza go mur z arkadową wjazdową bramą. W murze tym od zewnętrznej strony – najpopularniejszy z świętych dolnośląskich. Przedstawiać chyba nie trzeba…
W objęciach ogrodzenia – wyplantowany cmentarz. Ziemia mięknie pod stopami, ale oko grobów już nie namierza.
Natomiast ślady po mogiłach można zauważyć nieco wyżej aniżeli w ziemi.
Płyty grobowe. Niektóre czytelne nad podziw…
Na terenie cmentarnym do dziś zachowały się dwie kaplice grobowe.
Nie dotarłam do informacji o tym, do kogo należały.
W kościelnych ścianach – tablica z napisem Munch. Nazwisko to pojawia się w historii Gościsława bardzo wcześnie. Byli to zamożni ludzie, jednak z pochodzenia chłopi. Wiemy, że w 1826 w Gościsławie był straszliwy pożar, który strawił sporo miejscowego dobra, między innymi budynki w zagrodzie kmiecia Antoniego Muncha. Munchowie pojawiają się w księdze adresowej z pierwszej połowy dwudziestego stulecia, jako liczący się wówczas gospodarze w tej miejscowości.
Cmentarz parafialny
Zarówno w ziemi przykościelnej, jak i na cmentarzu obok spoczywali od zawsze jedynie katolicy. Za świątynią namierzyłam tajemniczą dróżkę.
Po jednej jej stronie – mur, a po drugiej – ściana budynku.
Tajemnicze przejście doprowadziło mnie do miejsca, z którego mogłam czytać jak z otwartej księgi dziejów.
Cmentarz jest w użyciu. Przy jego obrzeżach znalazłam murowane, okazałe grobowce. Przy jednym z nich nazwisko zachowało się bardzo wyraźnie.
Grobowiec jest zadbany i odnowiony. Palą się tam znicze. Na płycie spisano imiona zmarłych z datami ich urodzenia i śmierci.
Kolejny grobowiec należał do innej familii, bardzo liczącej się w tej miejscowości. Wiesnerowie byli właścicielami tak zwanego Freigut. Czyli wolnego majątku.
To już byli bardziej panowie aniżeli kmiecie.
Dalej zlokalizowałam kolejne krypty, jednak już bez danych.
W Gościsławie mieszkało wielu nieprzeciętnie majętnych ludzi, których stać było na taki pochówek.
Ziemie te przez wiele stuleci przechodziły z rąk do rąk. Gospodarstwa sprzedawano również jaśniepanom z innych okolic. Lokalnych historii i nazwisk jest tam tak wiele, że ciężko nadążyć za tymi zwrotami akcji.
Akrobacje w terenie
Na teren cmentarny musiałam wjechać rowerem. Miałam ze sobą psa w koszyku, którego nie mogłam zostawić samego na zewnątrz, jak również nie wolno mi go było wprowadzić. Takie sytuacje nauczyły mnie pewnej sztuczki, która choć trudna, omija przepisy szerokim łukiem. Nigdzie nie spotykałam zakazu wprowadzania rowerów na cmentarz. Minusem takiego manewru są trudności w przemieszczaniu się i w fotografowaniu. Czasami ciężko poruszać się z rowerem i z psem w koszu na bagażniku po wąskich cmentarnych alejkach między grobowcami. Robienie zdjęć w takich okolicznościach również nie należy do łatwych. To prawdziwe akrobacje. Rower przytrzymuję nogami, żeby mi pies nie upadł na ziemię, w rękach trzymam aparat. Jak trzeba to jeszcze schylę się w takiej sytuacji, żeby zrobić fotografię obiektowi, znajdującemu się nisko przy ziemi. Muszę robić kilka rzeczy na raz. Pilnować bezpieczeństwa psa, targać za sobą objuczony rower, lustrować teren i fotografować. W ten sposób zebrałam materiały do tego wpisu. Bez łamania przepisów i bez niczyjej pomocy.
Gościsław i jego dwory
Ten najbardziej okazały budynek we wsi nazywany jest pałacem. Być może był nim w rzeczywistości, jednak nie wytropiłam jego historii na tyle, aby zlokalizować go jako siedzibę rodową jakiegoś jaśniepaństwa. Nie zmienia to jednak faktu, że stoi on w otoczeniu wielu budynków gospodarczych, a dalej rozciąga się teren wystarczająco duży, żeby uformować tam coś na wzór ogrodu dominialnego.
Całość tego założenia nie powala gabarytem, ale nosi znamiona tradycyjnego majątku pańskiego. Teraz najprawdopodobniej obiekt ten znajduje się w rękach prywatnych i widać wyraźnie, że jego właściciel stara się dbać o jego kondycję.
Przy murze okalającym dworek namierzyłam kapliczkę, która podkreśla wyraźnie, że dawny właściciel tych dóbr był katolikiem. Ewangelicy nie budowali podobnych rzeczy.
W niedalekiej odległości od sklepu, o którym opowiadałam wyżej, również znajdowało się potężne gospodarstwo z dwoma majdanami.
Za jego budynkami do dziś stoi sporych rozmiarów obiekt, który wygląda jak niewielki dworek.
Historia wspomina o tym miejscu, że było ono pierwszym ziemskim dobrem w Gościsławie. Kiedyś hodowano tu również owce w ilościach ogromnych.
Nieco dalej, na drugim końcu wioski natknęłam się na kolejny podobny obiekt. Ogromny stary dom, w stanie agonalnym w otoczeniu wielkich gospodarczych budowli. Pytałam o niego jednego z mieszkańców i opowiadał mi on, że przed wojną mieszkał tu najbogatszy z najbogatszych we wsi. Być może był to Carl Jungnitz, którego tak nazywa historia w opisach tych ziem.
Kindergarten
Lustrując teren wsi, natrafiłam na pewien ciekawy budynek. Krążyłam wokół niego i przyglądałam się tej bryle próbując ustalić jaką funkcję pełniła w przeszłości ta budowla. Nie wyglądała ani typowo willlowo ani nie przypominała chłopskiego domu. Nie stała też w asyście gospodarczych konstrukcji. Na budynek urzędowy również nie za bardzo pasowała.
Dopadłam ostatecznie przygodnego rozmówcę, którego nieco pociągnęłam za język. Powiedział mi, że w domu tym „za Niemca” mieścił się szpital. Wtedy łyknęłam to ifno bez szemrania, potem jednak doszłam do bardziej konkretnych źródeł i dziś wiem, że przed wojną działało tu przedszkole.
Gościsław przed II wojną światową był bogatą miejscowością. Wielu gospodarzy żyło tu po pańsku, a i tym bez rozległych ziem dobrze się wiodło. Prosperowały tam sklepy, warsztaty rzemieślnicze, piekarnie i gospody. Organizacja życia na wysokim poziomie. Dziś jest nieco ciszej. Jednak to nadal bardzo piękna wieś. Szperanie w zakamarkach jej historii sprawiło mi wiele radości. Przyjechałam do Gościsławia w letni, bardzo gorący dzień i przeżyłam wielką przygodę, choć tak naprawdę przecież nic się nie wydarzyło…
Podziwiam Cię za szukanie takich nieoczywistych miejscówek do zwiedzania i poznawania :) Fajny wpis, wciągnęłam na raz :)
O proszę, taki niepozorny Gościsław! Tak mam blisko, a nigdy tam nie dotarłam :) ciekawa relacja!
Takie małe wsie dolnośląskie potrafią zaskoczyć :)
Ciekawa wieś. Wygląda fantastycznie
[…] ciężko wszystko naraz ogarnąć. Dlatego wracamy tam co roku. To po Samborz, to po Jarosław, Gościsław, Pielaszkowice albo wieś Mieczków […]