JEZIORO KOSKOWICKIE. Wyprawa po głowę księcia
Jezioro Koskowickie należy do Pojezierza Legnickiego. W tamtej okolicy jest sporo akwenów i niektóre z nich napędzają turystyczny ruch na tym terenie. Wody wspominanego tutaj zbiornika z jednej strony należą do Koskowic, a z drugiej do Grzybian.
Nie mam zamiaru opisywać tej miejcówki dla zwiększenia ruchu na jej brzegach. Dzikość i zapomnienie tego jeziora traktuję jako jego największy atut. Kiedyś, nawet całkiem niedawno z akwenem tym wiązano jakiś większy plan, który miał uczynić go szeroko znaną w okolicy atrakcją. Coś jednak nie pykło i stanęło na tym, że do dziś dziko tam jak przed wiekami. Pojechałam rowerem ze Środy Śląskiej do tego miejsca, ponieważ postanowiłam tropić pewną legendę. Zastałam tam coś, czego całkowicie się nie spodziewałam. Brzegi często niedostępne, dawna plaża nie istniejąca, ścieżki do akwenu zarośnięte, a wszystko co je otula jest jak sawanna.
Cudna samotność
To nie będzie wpis wyczerpujący historycznie, ponieważ w trasie tej działo się tak wiele, że jest to za dużo na jedną tylko treść blogową. Opowiadanie moje stanowi również dowód na to, że nie trzeba daleko i koniecznie z kimś wyjeżdżać, aby przeżyć prawdziwą przygodę nawet w tzw samotności. Byłam w tej trasie tylko z psem. Pan Frutkowski nie odezwał się do mnie swoim zwyczajem podczas tej naszej wspólnej podróży ani razu. Wędrowaliśmy często poza światem, będąc daleko od ruchliwych tras, w samym środku naszej bajki. Do pełni szczęścia potrzeba nam było sprawnego roweru, prowiantu w sakwach i serca do drogi. Wszystko to było w naszym zasięgu, więc wczesnym porankiem, zanim jeszcze upał się rozpanoszył, w samym środku sierpnia wyruszyliśmy nad Jezioro Koskowickie. Niech historia ta natchnie wszystkich tych, którzy marzą o drodze, o przygodzie, o rozwianiu nudy weekendowej, ale z różnych powodów nie mają odwagi, aby wyruszyć na szlak. Zobaczcie tylko, jak z samotności tworzę tę treść. Wspominam o tym, ponieważ wiem, że osamotnienie w trasie wielu zniechęca lub też napawa lękiem. Nie dajcie się zwodzić losowi, bo życie ucieka, a towarzystwo może nie nadejść nigdy…
O co chodzi z Jeziorem Koskowickim?
Jestem od wielu lat prawdziwie zafascynowana bitwą pod Legnicą.
Ogólnie historia Piastów Śląskich stanowi niejednokrotne bazę do moich wpisów blogowych. Uważam Brodatego za swojego „króla”, choć nigdy nie był nikim więcej niż (naprawdę potężnym) księciem. Jego syn Henryk Pobożny miał większe szanse na założenie na głowę korony Polski od swojego ojca, ale niestety poległ pod Legnicą, a jego z kolei następca – Rogatka – to mój książę. Był to straszny gagatek i okrutnik, a chwilami i trochę wariat, ale co zrobić, tak mi polosowało. Tak mówi o nim historia, jednak moim zdaniem to wynik prześladowania Bolka Rogatki przez kościół. Nie był on z nim za pan brat, a więc dostał za swoje. Prawda jest bowiem taka, że każdy Piast był do niego podobny, tyle, że nie o każdym tak się rozpisywano. Nie dam się tutaj jednak ponieść poza ramy tematu i powiem Wam w końcu o co chodzi z tym Jeziorem Koskowickim. Otóż jedna z legend głosi, że kiedy Pobożny zginął po Legnicą, Tatarzy obcięli mu głowę, i wracając z pola bitwy, wrzucili ją do tego zbiornika wodnego. Czy to był dobry powód do tego, żeby wyruszyć rowerem z psem w koszyku na tylnym kole, i w trzydziestostopniowym upale zrobić 80 kilometrów po to, żeby stanąć na brzegu tego jeziora i dotknąć się tej legendy? Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to była bomba :)
Jezioro Koskowickie
Najsampierw obejrzałam je sobie na mapie satelitarnej. Zrobiłam plan trasy, potem zakupy, a następnego dnia rano wyruszyliśmy z Frutkiem na spotkanie przygody. W sobotę o świcie drogi poza miastem są bardzo spokojne. Prawie nie ma aut. Asfalty potrzebne mi były tylko do tego, aby dostać się na gruntowe szlaki. Ponieważ siedzenie w koszu powoduje, że Frutkowi czasem łapki drętwieją, często zatrzymuję się w drodze i tam, gdzie jest możliwość, daję mu okazję do spacerowania. Prawie nieustannie znajdujemy się poza światem…
Jechałam starą drogą ze Środy Śląskiej do Proszkowa…
… a potem gruntową dalej do Dębic. Tam, przy świątyni brukowa kostka prowadziła mnie na trasę do Strzałkowic, a następne były Dzierżkowice. Te okolice lustruję w tym roku bardzo często, ale dotąd rowerem nie zapuszczałam się dalej niż do Tyńca Legnickiego. Tego dnia jednak pedałowałam dłużej. Rowerem pierwszy raz byłam w Rogoźniku. Piękna to jest okolica.
Rzecz o wiatrakach dolnośląskich
Na horyzoncie widać było wiatraki. Niektórzy mówią, że one są bardzo szkodliwe dla ludzi i środowiska, inni twierdzą, że to samo dobro jest. Ja nie wiem. Nie zajmowałam się nigdy tym tematem, jednak zawsze te kolosy bardzo mi się podobały. Podczas tej drogi rowerowej sporo o tym myślałam, ponieważ nieustannie ich widok mi towarzyszył. Zrozumiałam wówczas dlaczego jest tak, że lubię na nie patrzeć. Że nie zrażają mnie, choć niby są jak obce ciała w tym krajobrazie. Wewnętrznie bowiem dotyka mnie ten naturalny obraz wiatrakowych skrzydeł, który choć zupełnie inny dziś, to mocno nawiązujący do dawnych lat, kiedy cała ta ziemia naszpikowana była podobnymi obiektami, poruszanymi siłami natury. Wiatr wprowadzał w ruch ramiona wiatraków, a one pracowały. Czy to koźlaki, paltraki czy holendry. Mnóstwo ich tu było. Miażdżyły zboża na mąkę i produkowały kaszę. Z kamieni robiły pył. Ta robota mnie fascynuje, ponieważ była piękna. Wszystko to po to, żeby ludzie nie byli głodni a ich życie stawało się lepsze. Tak więc obraz teraźniejszych wiatraków, które na dolnośląskiej ziemi produkują prąd, bez względu na wszelkie opinie na ich temat, sam w sobie wydaje mi się piękny i dobry, ponieważ wyglądem swoim nawiązuje do piękna i dobroci. Możliwe jest, że poddaję się ich tajemniczym, domniemanym szkodliwym mocom, dlatego tak na mnie działa ten widok, i te nowoczesne ustrojstwa ryją mi beret. Jednak odbieram je pozytywnie, ponieważ w sercu moim mieszka historia sprzed wielu lat, a one mi ją przypominają…
Rogoźnik mogłam ominąć bez emocji, jednak bardzo chciałam w drodze tej zrobić nowe archiwum obiektów, które już na blogu opisywałam z tego miejsca. Ruiny kościoła pochłania przyroda. Pałac piętnuje upływ czasu. Bezlitośnie.
Terra incognita
Przez Kłębanowice za Rogoźnikiem przejechałam z lekkim żalem. Zerkałam tęsknie na tamtejszą świątynię, ale wiedziałam, że brakuje mi czasu, żeby się tam zatrzymać. Z tego miejsca do Koskowic był przysłowiowy rzut beretem. Jezioro Koskowickie zaczynało być w zasięgu ręki. Jeszcze przed wioską należało skręcić w kierunku Grzybian. Jezioro widać było z daleka. Nie korzystałam za wiele z mapy w telefonie. Mam taką namiętność sprzed lat, kiedy takich udogodnień nie nosiło się w kieszeni bojówek, żeby pytać o drogę po prostu. Bo dlaczego nie? To był czas przed świętem Matki Boskiej Zielnej. Widywałam wielu ludzi, którzy tego dnia buszowali przy drodze w poszukiwaniu roślin do bukietów. Była tam też pewna kobieta. Zatrzymałam się przy niej i zagadnęłam. Bardzo chętnie opowiedziała mi o ścieżkach przy jeziorze. Poleciła jak jechać. Mówiła też o tym, że Jezioro Koskowickie jest nieznane, że Jaśkowickie czy Kunickie lepsze są, bo tam u nich w Koskowicach całkiem dziko i nie ma turystów. Wjechałam w polną dróżkę, która zaprowadziła mnie do wody i byłam w szoku, że brzegi akwenu to niczym nie zakłócona natura.
Szuwary, tatarak, piach, zapach wody i ryb. Wędkarze, z którymi ucinałam sobie pogawędki. Oni łowili, grillowali, piwkowali, odpoczywali. Wszystkie miejsca z dostępem do jeziora były zajęte, a ja szłam cały czas dalej i dalej. Brzeg był coraz bardziej zarośnięty. W pewnym momencie całkiem straciłam z oczu jezioro i czułam się zrozpaczona, ponieważ powoli zaczynałam gubić nadzieję, że uda mi się zapiknikować przy samej tafli. Byłam na tym terenie pierwszy raz. To dla mnie terra incognita.
Jednak nareszcie doszłam do bezludnego miejsca, gdzie oczom moim objawiło się w całej swojej krasie Jezioro Koskowickie. Rozłożyliśmy się tam małym obozem. Frutek dostał swój posiłek, a ja wciągnęłam pączka z marmoladą.
Zrobiłam kilka zdjęć akwenu i wysłałam do mojej Ines. Napisałam:
To tutaj spoczywa głowa księcia
Oczywiście, to jedynie lokalna legenda. Historycy, którzy uczyli się o bitwie pod Legnicą zapewne w kilku sekundach obaliliby tę opowieść i zrównaliby z ziemią moją historię. Jednak ja mam ogromną słabość do podań. Wiem też, że ciało Henryka Pobożnego zostało w dziejach swoich rozczłonkowane i pośmiertnie przewożone z miejsca na miejsce, nie wspominając już o jego sześciu palcach, które stały się legendą. Tak więc jak widać, szczątki księcia Henryka odbiły się w historii ogromnym echem. Jak nie paluchy, to głowa kogoś zajmuje, albo też kości jego. Posłuchajcie…
W XIII wieku na polach blisko Legnicy miała miejsce bitwa, która w owych czasach była wydarzeniem, z którym wiązały się losy tej ziemi i całej Europy. Oto naprzeciw Tatarów stanął książę Henryk, zwany Pobożnym. Najbardziej chrześcijański z chrześcijańskich władców swoich czasów. W bitwie tej stracił głowę. I to nie w przenośni, ale naprawdę. Azjaci bowiem wykorzystali zamęt na polu bitewnym, pojmali Henryka i bestialsko zamordowali poprzez odcięcie mu głowy. Ciało jego zostało odnalezione dzięki pewnej anomalii anatomicznej. Otóż Pobożny miał sześć palców u lewej swojej stopy. Dodam tylko, że książę Henryk bronił tej ziemi po to, żebyśmy teraz nie mieli skośnych oczu i mogli rozmawiać po polsku. Może nie dla każdego ma to wartość, ale ja bardzo się cieszę, że ktoś wówczas odważył się bronić swojej tożsamości, i teraz ja mogę się cieszyć swoją.
Bezgłowy książę
Są różne wersje tego, co stało się z głową księcia. Jedna z nich opowiada o tym, że Tatarzy zawieźli głowę na Węgry i rzucili do stóp Batu – Chana, który wówczas przewodził tej wyprawie zbrojnej. Inna opowieść sugeruje, że kiedy Azjaci wycofywali się z Legnickiego Pola po bitwie, odciętą część ciała Pobożnego wrzucili do Jeziora Koskowickiego.
Trzeba myśleć racjonalnie. Nikt nie wie, co się stało z głową Henryka, bo minęło od tamtej pory siedemset lat. Można spekulować, wymyślać najróżniejsze wersje wydarzeń, ale nikt już nigdy, do końca świata nie dojdzie do prawdy. Jedyne co można zrobić, to analizować dane. Owszem, mogłoby się tak stać, że Tatarzy wlekli książęcy łeb przez Morawy aż na Węgry do swojego wodza, żeby on mógł nacieszyć tym prezentem oczy, jednak to są tylko słowa. Niech ktoś spróbuje trzymać kawałek nieżywego ludzkiego ciała przez wiele dni w domu, a zobaczy jak ono cuchnie i jaka zaraza z niego może się narodzić. Wojsko podczas swoich działań miało mnóstwo własnych problemów. Ranni, chorzy, głodni, samotni od wielu miesięcy, a więc napaleni. Zmęczeni drogą, styrani wojną, upaprani krwią. Tylko do tego wszystkiego zarazy i smrodu im było trzeba. Wątpię bardzo, żeby chcieli zatrzymać takie trofeum na dłużej. Bardziej jestem skłonna uwierzyć, że skoro schwytali śląskiego księcia, rozebrali go i kazali na kolanach czekać na śmierć, a potem odcięli mu głowę, to szybko się jej pozbyli, zanim muchy zaczęły na nią siadać a potem roznosić choroby. Rozprawili się z Piastem, upokorzyli go przed śmiercią i mogli pisać o tym pieśni. Sądzę więc, że Batu – Chan dostał jedynie wiadomość, a głowa przegranego jak najbardziej mogła zostać w Jeziorze Koskowickim. Oczywiście nie upieram się przy tej wersji wydarzeń, jedynie się do niej skłaniam…
Jezioro Koskowicke. Woda sprzed wieków
Przybyłam tam w ten upalny dzień. Pragnęłam dotknąć legendy. Idąc zaszuwarowanym brzegiem akwenu dotarłam do niszy. Kawałek mokrej plaży, ślady po ognisku, suchy konar wierzby. Miejsce dość niefortunne dla samotnej kobiety. Gdyby ktoś chciał mnie tam podejść, miałby mnie w garści. Rozłożyłam się nad brzegiem małym obozem. Pies dostał swój posiłek i wodę, ja uzupełniłam płyny i cukier. Pączki z marmoladą są dobre na zmęczenie. Wszystko jednak było tak zorganizowane, aby natychmiast móc się ewakuować. Sakwy od razu pozapinane na cito, żadnego rozkładania się z gratami, środki samoobrony w zasięgu ręki. Nic nie poradzę, od małego nieustannie czuję się zagrożona. Poza tym przybyłam tam po głowę księcia Henryka, którego zaciupali Tatarzy, a więc nawet pod czaszką miałam bitewny zamęt. Jednak bez względu na wszystko zrobiłam archiwum fotograficzne i skupiłam się na tej wodzie. Na drugim brzegu widziałam Legnicę. Blokowisko. Siedem wieków temu zobaczyłabym co najwyżej zamkową wieżę Piotra, albo może i nie. Włożyłam rękę do wody. Była mętna, chłodna i czuć było ją mułem. Fale odbijały się od brzegu. Słyszałam specyficzny dźwięk. To gra wiatru i jeziora. Kiedy on dotyka wody, a ona porusza się. Wtedy powstaje taki metaliczny pogłos.
Tatarzyna
I wtedy na plażę wjechał Tatar z czarnym, długim wąsem i w hełmie złotem błyszczącym, z pióropuszem z końskiego włosa. Wierzchowiec jego szalony, stanął dęba tuż przed samą wodą, a kiedy ponownie dotknął kopytami brzegu, przebierał nogami niecierpliwie. Wojownik krzyknął złowrogo, spojrzał na mnie marszcząc brew, jakby moja obecność była dla niego całkowitą niespodzianką. Oboje, i człowiek i zwierzę, obrócili się dwa razy wokół własnej osi, tyle było w nich szału jakiegoś nieokiełznanego, a Tatar nie odrywał ode mnie wzroku. Zbroja jego jak łuska osłaniała mu ramiona, sprawiając wrażenie, że ma bary szerokie, choć ciało jego kuse, nogi i ręce krótkie a wzrost niewysoki. Do góry, wzwyż ciągnęło go jedynie spiczaste okrycie głowy. U pasa jego kołczan skórzany i łuk, a w ręce lewej trzonek zakończony kulą. Z drugiej strony, na biodrze krótki miecz. Na piersi i na ramionach medaliony w głowami smoka z otwartymi paszczami. Z lewej strony twarzy blizna świeża, jeszcze krwawiąca. W prawej dłoni mocno ściskał upaprany juchą przedmiot, którym potrząsał co chwilę. Wzrok miał jak sztylet, przeszywający i ostry. Oddychał ciężko i szybko, jakby po ogromnym wysiłku, a koń na którym siedział prychał głośno i potrząsał łbem nerwowo. Spojrzenie woja przeniosło się ze mnie na taflę jeziora. Patrzył on przez chwilę na wodę, jakby nad czymś się zastanawiał, a potem zaczął wymachiwać zakrwawionym przedmiotem, który trzymał w dłoni. Dwa, może trzy zamachnięcia ramieniem po to, żeby wyrzucić go jak najdalej.
W ręce ściskał czaszkę ludzką z naciągniętą na niej bladą skórą i włosami na czubku. Oczy na niej wywrócone, otwarte, usta ściśnięte. Palce woja oplatały kołtun denata. Z szyi już nie kapała krew, wszystka sczerniała, zastygła, skrzepła. Tatarzyna zamachnął się po raz ostatni i potężnym wyrzutem cisnął głowę obciętą w toń jeziora. Patrzył jak leci w powietrzu i jak opada po chwili zanurzając się w odmętach. Obserwował w skupieniu co się z nią dzieje i ja tak zrobiłam. Głowa wpadła do wody i wyraźnie usłyszałam towarzyszący temu głośny plusk…
Wiatr przestał poruszać jezioro. Fale się zatrzymały. Ptaki ucichły. Wszelkie życie w akwenie zastygło. Od miejsca, w którym czaszka zniknęła pod taflą, zaczęły rozchodzić się koła. Jedno, drogie, trzecie, siódme…
Minął wiek cały, a potem dwa, i trzy i siedem. Głowa umarlaka ułożyła się na dnie, wolna już od korony. Tatar splunął na piach, rzucił klątwy zjadliwie i nie po naszemu, a potem odjechał na swoim szalonym wierzchowcu. Zostałam na plaży sama…
Henryk Pobożny
Był taki, ponieważ po niekorzystnych dla jego ojca perypetiach z kościołem, rozumiał, że bardziej politycznie opłaca się być pobożnym aniżeli przeklętym. Kości jego do dziś być może gdzieś tam w świecie się poniewierają i poddawane są analizom. Człowiek oczywiście nie jest jedynie ciałem. To co poza nim – to jego czyny, odwaga, decyzje. Najbardziej Piastów Śląskich podziwiam za niepokorność. Władcy, którzy nie tylko do syta najedzeni i nienarobieni korzystali ze swoich bonusów życiowych, ale prawdziwie walczyli, przeciwstawiali się wrogom, działali i myśleli. Tworzyli swoją rzeczywistość. W żadnym wypadku nie byli ani święci ani pobożni. To wojownicy. Moim królem zawsze na tej ziemi będzie Brodaty, przeklęty przez kościół, a potem jego syn – Henryk, władca bez głowy, a księciem – ten wariat Rogatka, który nie był zły, tylko odrzucony. Bez nich dzieje tej ziemi nic dla mnie nie znaczą, bo to oni ją ukształtowali. Stojąc tam nad brzegiem tej wody, w ciszy i bez towarzystwa doznałam olśnienia. Oto dotykam się historii poza wszelkim jej uznaniem przez świat. Sama zdecydowałam czy chcę uwierzyć w tą opowieść czy nie. To również i Wam polecam…
Martwe ryby i dużo śmieci
Ze Środy Śląskiej do Tyńca Legnickiego jazda rowerem jest lekka, miła i przyjemna. Jednak już za Tyńcem – trzeba mieć zaprawę w boju, w łydkach mięśnie wyrobione a serce niechętne do poddania się słabości. Innymi słowy tam zaczynają się konkretne pagórki i jeżeli ktoś nie trenuje pedałowania na co dzień, bardzo możliwe że szybko „wysiadłby” w tym terenie. Kiedy dotarłam do jeziora, czułam w nogach przebytą drogę. Znalazłam głowę księcia i dotknęłam się tej legendy, czyli dopięłam celu. Akwen był mi do tej pory całkowicie nieznany, a więc postanowiłam poszukać o nim nieco informacji. Teren jeziora to rezerwat przyrody. Schronienie znajduje tu mnóstwo gatunków ptaków, ryb, owadów i roślin.
Brzegi jego to nie jakiś gigantyczny, straszliwy śmietnik, ale jednak trochę wysypisko. Przy dróżkach gruntowych widziałam sporo nieczystości, a w miejscach piknikowych butelki po browarach, opakowania plastikowe najróżniejszej maści. Oczywiście nie twierdzę, że było najgorzej, bo widziałam już niejedno, jednak i tak jakoś mnie to zniesmaczało. No bo dlaczego tak? Skoro jest taki piękny teren, gdzie można odpocząć, zresetować się, pobyć blisko natury?
We wrześniu 2019 roku Jezioro Koskowickie stało się miejscem apokalipsy. Niezliczone ilości martwych ryb wypłynęło na powierzchnie wody, a fale wyrzucały je na brzeg. Smród unosił się w powietrzu i niósł kilometrami. Według oficjalnej opinii ekspertów, ryby zginęły z przyczyn naturalnych. Wysoka temperatura sprawiła, że zabrakło im tlenu. Zjawisko to nazywa się przyduchą. Kto wędkuje, ten wie co to takiego. Media rozpisywały się o tej sytuacji szeroko, nie skąpiąc fotografii z miejsca akcji. Okazy, które padły ofiarą tej katastrofy były naprawdę imponujących rozmiarów, a ilości ich przeogromne. Cóż tu dużo rozprawiać? Jezioro Koskowickie jest płytkie, ryb w nim dużo, a susza dała nam popalić.
Droga do domu
Nie chciałam wracać tą samą trasą. Bardzo nie lubię tak podróżować, ponieważ mnie to nudzi. Z Koskowic udałam się więc miejscowymi skrótami do Grzybian. Tam miałam zamiar odnaleźć słynną swego czasu plażę. Miejsce to zastałam smutnym. Niewiele z niego zostało. Przy brzegu jest zakaz kąpieli. Pomost zniszczony, pod drzewem obok leży zardzewiała łódka. Po dawnej plaży snują się miejscowi. Siadają na trawie albo na kamieniach i zadumani wpatrują w wodę. Przystanęliśmy tam z Frutkiem. Zrobiłam kilka zdjęć. Później zdecydowałam, że pojadę w kierunku Rosochatej i opuściłam Jezioro Koskowickie. Kiedy cel został sukcesywnie osiągnięty – czasu ciągle jeszcze dużo, w sakwach nie brakowało prowiantu i napojów, a w oponach było powietrze – pomyślałam, że fajnie będzie z drogi powrotnej zrobić kolejną przygodę. To była naprawdę bardzo gorąca sobota. Z nieba lał się żar. Jednak mnie to nie przeszkadzało wcale. Czułam w sobie ogromną energię, a wysiłek fizyczny sprawiał przyjemność. Jazda na rowerze dawała mi 100 % frajdy. Miałam po prostu bardzo dobry dzień. Lepszy niż zwykle…
Od tamtej chwili nieustannie kierowałam się ku Środzie Śląskiej, jednak w drodze tej, pozbawionej napięcia związanego z osiągnięciem celu, pozwoliłam sobie na totalny spontan. Miejscowości, które mijałam na szlaku odkrywałam na nowo. Dałam się porwać przygodzie. Gubiłam się czasami, niekiedy pod wpływem drobnego impulsu zmieniałam kierunek. Wjeżdżałam w polne drogi, których nie znam. Pytałam ludzi spotkanych na trasie o drogę. I nie spieszyłam się. Robiliśmy z Frutkiem postoje i tam znajdowałam kolejne historie do opowiedzenia. Znajdziecie je w kolejnej cześci tej historii – Via Regia.
Jedna uwaga nie grzybianów a grzybian A trasa Legnica – Środa Śląska naprawdę jest urokliwa i różnorodna i zawsze można natknąć się na coś ciekawego.
Tak, oczywiście naniosę poprawkę :) Miałam rzeczywiście problem z tą końcówką przy tej nazwie miejscowości. A co do trasy rowerowej, to tereny te ostatnio bardzo mocno mnie fascynują. W tym roku sporo czasu spędziłam pod Legnicą. Jestem pod silnym wrażeniem tamtych okolic.
Dzień Dobry :) Opowieść przepiękna, uwielbiam Twoje wycieczki i to, jak wspaniale opowiadasz niesamowite historie tych miejsc. Nigdy nie byłam na Dolnym Śląsku, a dzięki Tobie mogę go dla siebie odkrywać. Jedna malutka uwaga: KTO CO – Tatarzyn, KOGO CZEGO – Tatarzyna :) Pozdrawiam i czekam na kolejne wędrówki.
Cieszę się, że spodobała Ci się moja przygoda z Jeziorem Koskowickim. Tatarzyna – moja babcia tak mawiała :) Nie Tatar ale Tatarzyna. Ta opowieść ma drugą część, ale nie została jeszcze spisana. Droga do domu bogata była w perypetie, ale wpis o tym jeszcze nie powstał.
[…] historia nie zaczyna się jednak w tym momencie. Jest to druga część wyprawy PO GŁOWĘ KSIĘCIA. Polecam zacząć od samego początku, jeżeli ktoś nie czytał jeszcze i kliknąć na […]
[…] legendy, która opowiada o tym, jak księżna śląska — Jadwiga, żona Henryka Brodatego i matka Pobożnego, który stracił głowę pod Legnicą w bitwie z Mongołami — przybyła razu pewnego do klasztoru w Lubiążu, żeby się wyspowiadać. Pielgrzymowała boso, […]
[…] wzniesiono w drugiej połowie XIII stulecia. Zadecydował o tym Bolesław Rogatka, najstarszy syn Henryka Pobożnego, który stracił głowę pod Legnicą. Odrąbali ją mu Mongołowie, podczas tej słynnej bitwy. Zamek w Bolkowie uważany jest za jeden […]
Jedno z podań o Bitwie pod Legnicą głosi, że Mongołowie z głową Henryka Pobożnego nadzianą na dzidę, podjechali pod mury Legnicy i potrząsając nią nawoływali obrońców miasta do poddania się. Ci jednak odpowiedzieli zgodnie, Prędzej legniemy niż się zhańbimy. Dlatego to miasto nazwane jest Legnicą. W Grzybianach jest widokowe miejsce, z którego można podziwiać kościół w Legnickim Polu. Ta świątynia została postawiona w miejscu w którym zginął Henryk Pobożny