JEZIORO W LESIE. Dziki akwen, niedaleko Słupa
To jezioro w lesie leży gdzieś na Dolnym Śląsku, blisko Odry, pomiędzy Słupem a Zakrzowem. Ktoś, kto zna te tereny, łatwo je zlokalizuje, jednak woda ta wraz z małymi wioskami, o których wspominam, raczej w wielkim świecie nie są znane.
Jezioro znane jest tutejszym wędkarzom, bo to dobre miejsce do łowienia ryb. Poza nim to tylko las, dzikie zwierzęta i cisza.
Nie ma do tej wody zbyt dobrego dojazdu, więc przybywający tam autami, zostawiają je z dala od akwenu i maszerują do niego na piechotę wąską ścieżką. To w sumie żadna turystyczna atrakcja. Ani kąpieliska, ani plaży. To prawdziwa dzicz dolnośląska, i jedyne co można tam robić, to po prostu pobyć blisko przyrody. No ale to trzeba lubić, więc jezioro w lesie nie jest oblegane przez ludzi. Ale zacznijmy od początku…
Ktoś mógłby pomyśleć, że to miejsce nie jest zbyt ciekawe. Że skoro to tylko sadzawka między drzewami w dziczy, to nie ma o czym pisać. Będę jednak się starać przekonać wszystkich, którzy tak myślą, że jest inaczej. Opowiem Wam historię pewnego poranka. Wypłynie ona wprost z mojego serca…
Jezioro w lesie i bezcenny poranek
Poranek to bardzo ulotna chwila. Kiedy wstaję przed świtem, świat jest bardzo cichy nawet w mieście, kiedy mieszka się przy ruchliwej, głównej ulicy. Wydaje się wtedy, że czas zwolnił. Ale to tylko złudzenie, bo już za godzinę lub dwie po wschodzie słońca, ulica stanie się głośna. Ludzie zaczynają swój codzienny wyścig szczurów, a samochody nabiją sobie liczniki. Tamtego poranka wstałam przed świtem. O tej porze bowiem umówiłam się na kawę z przyjacielem. Kawa miała być wyjątkowa. Parzona nad jeziorem w lesie i wypita w pierwszych promieniach słońca. Pojechaliśmy ze Środy Śląskiej do Zakrzowa. Tam zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy wałem ku naszemu celowi. To jezioro w lesie nie jest łatwo dostępne i trzeba się natrudzić, aby do niego dotrzeć. Było bardzo wcześnie. To był ten moment poranka, kiedy noc już odeszła, ale nie widać było jeszcze dokładnie dnia. Słońce burmuszyło się, wał nie był koszony i mokra, wysoka trawa zmoczyła nam spodnie i buty i Pana Frutkowskiego. Długo szliśmy drogą po wale, bo ciężka do przemierzania była…
Jezioro w lesie i najmniejszy „wilk” świata
Trawa, która była zbyt wysoka dla psa, zmęczyła go niemiłosiernie. Taranował ją ciałem, skakał i robił niesamowite podejścia, żeby dać radę trudnościom, ale i tak przez jakiś czas musiałam mu pomagać i nieść go na rękach.
Paweł mówił, że Pan Frutkowski, jako mały piesek, wykorzystuje moją miłość do swoich celów, ale ja wiem, że on jest tylko Frutkiem, a nie owczarkiem niemieckim, i czasem potrzebuje wsparcia. Kiedy szedł sam, przystawał co jakiś czas na chwilę i czułam, że on jest zmęczony i przerażony. Podnosił głowę wysoko i wciągał powietrze w nozdrza. Jego wielgachne uszy poruszały się jak radary. Nasłuchiwał, wąchał i trochę drżał. Czegoś się bał, podobnie jak ja. Podobno każdy pies ma w sobie wilka, i we Frutku też on jest, ale to ten najmniejszy ze wszystkich wilków świata.
Las pełen był dzikich zwierząt i on o tym wiedział
I ja o tym wiedziałam dzięki temu, że on „mówił” mi o tym. Ogromny jeleń wyskoczył z zarośli tuż obok naszej drogi i zaraz zniknął w wysokich trawach. Narobił szumu, łamiąc po drodze leżące, suche gałęzie. Ziemia zryta była przez dziki. Nad nami szybowały ogromne ptaszyska. W wilgotnym porannym powietrzu unosiły się zapachy dzikiej przyrody. Ten „najmniejszy wilk świata” czuł bardziej ode mnie i słyszał więcej…
Człowiek w bezpośredniej konfrontacji z dziką przyrodą stoi niżej nawet od takiego małego kundelka. On widział i słyszał więcej ode mnie, choć taki niewielki i ukryty w wysokiej trawie. Jego postrzeganie zmysłowe zachwyciło mnie. W domu, na swoim ogromnym, miękkim fotelu nigdy nie miałby szans na pokazanie mi, jak bardzo jest związany z naturą. A tam, w tej dziczy, wyszło szydło z worka. Kiedy Frutek zatrzymywał się i czujnie spoglądał w dal, i ja wzrokiem lustrowałam teren. Pies dawał mi znaki, że należy uważać. Droga na wale skończyła się dla nas i skręciliśmy do lasu. Były tam ścieżki, którymi wędrują dziki i bobry…
Przedzieraliśmy się przez las w kierunku jeziorka. Paweł już tam kiedyś był, ale dla mnie i dla Frutka była to pierwsza wyprawa w to miejsce.
Jezioro w lesie
Moje wyobrażenia o tym miejscu jednak były miastowe. Myślałam, że będzie tam jakaś mała plaża, wygodna do posiedzenia. Bynajmniej nie oczekiwałam tego, ale podświadomość człowieka z miasta jakoś tak sama działa. Na miejscu okazało się, że dostęp do wody jest trudny. Brzegi jeziora były zarośnięte na dziko, i z wodą można było mieć kontakt tylko wtedy, gdy weszło się na mały, drewniany podest dla wędkarzy. A każda z tych konstrukcji była leciwa, niebezpieczna i nie wzbudzała we mnie zaufania. Widziałam jednak, że tubylcy korzystają z tych stanowisk, więc zaryzykowałam…
Kawa w pierwszych promieniach słońca
Paweł zaczął szykować kawę. Nastawił wodę, a potem zrobił mi kilka fotek. Słońce burmuszyło się nadal, a pierwszy łyk gorącego napoju zależał od jego pierwszych promieni. Więc obserwowaliśmy chmury i całe niebo. Paweł tylko tak pije kawę w plenerze. Kiedy słońce ozłoci ziemię, kawa zaczyna być konsumowana. A skoro byłam tam z nim, solidaryzowałam się i także czekałam na słońce.
Siedziałam z Frutkiem na drewnianym, miniaturowym, wędkarskim molo. W powietrzu była cisza tak ogromna, że prawie było słychać, jak biją serca ptaków i ryb w wodzie. Dzicz, która nas otaczała była jednocześnie fascynująca i przerażająca. Pies siedział przy mnie i wsłuchiwał się w odgłosy natury. Woda była tam czysta. Od czasu do czasu jej tafla rozbijana była przez rybę, która wyskoczyła ponad jej powierzchnię. Robił się wtedy ogromny szum. To było wydarzenie, które skupiało na sobie całą naszą uwagę. Prawdziwy, naturalny happening. Paweł podał mi kawę. Postawiłam kubek na deskach. Czekaliśmy na pierwsze promienie słońca…
Jest moc!
Kawa z lekka parowała. Jezioro było ciche. Od jakiegoś czasu obserwowałam wędkarzy po drugiej stronie wody. W jakimś momencie pies zaczął się denerwować i szczekać. Okazało się, że odwiedził nas jeden z rybaków. Pan Frutkowski usłyszał go i zobaczył dużo wcześniej, zanim my go zauważyliśmy. W ubraniu z kamuflażem był dla człowieka niewidoczny z daleka. Wędkarz przywitał się i zapytał, czy ryby biorą? Odpowiedzieliśmy, że nie łowimy i tylko kawy chcemy się napić, więc odszedł. Może myślał, że kłusujemy?
Ale wtedy to już nie było istotne, ponieważ chmura przysłaniająca słońce oddaliła się i jasna energia spłynęła na świat. Zetknęła się z taflą wody. Miliony błysków rozproszonych w powietrzu zarówno oślepiało jak i ogrzewało. W tym momencie w otoczeniu jeziora, cisza zaczęła ustępować miejsca aktywnemu życiu. Ptaki poruszały korony drzew i zaczynały swoje trele. Zrobiło się bardziej wesoło i mniej groźnie. Paweł podniósł swój parujący kubek z kawą i dał mi znać, że już można zacząć „rytuał”.
Kawa zawsze mi smakuje, ale rzadko pamiętam jak bardzo. Wtedy jednak była wyjątkowa. Nie dlatego że droga, że zamówiona w ekskluzywnej kawiarni albo, że kubańska. Ale dlatego, że wzmocniona została pierwszymi promieniami słońca. I to dopiero jest moc! W żadnym markecie takiej nie mają.
Wspomnienia to jedyne rzeczy, które należą do człowieka w taki sposób, że zabrać ich mu nie można nigdy, aż do śmierci. A nawet i potem nie ma dowodów na to, że znikają. Warto więc czasem zadbać o to, aby było co wspominać. Czy to będzie poranek i smak kawy wypitej nad jeziorem w lesie, czy inne przeżycie… Ważne jest tylko to, żeby chcieć do tego wracać myślami. Wspomnienia są naszą ucieczką w kryzysowych momentach. Często, kiedy mam dość tempa swojego życia, wracam w tamto miejsce. Jezioro w lesie niedaleko Słupa…
W naszych książkach znajdziecie więcej takich opowieści z drogi. Czekają one na Was w naszym sklepie (patrz poniżej). Polecamy!
Artykuł zawiera autoreklamę