OPUSZCZONE GOSPODARSTWO „MARIENHOF”. Dla wtajemniczonych – „Marysinek”
Na dolnośląskiej ziemi nie brakuje miejsc opuszczonych. Nie tak trudno je znaleźć, problem w tym, że dziś już mało kto ich szuka. Większość woli atrakcje komercyjne. To historia, która topi się jak góra lodowa w niedocenionych wodach oceanu pełnego przygód. Znikają domy, kościoły, pałace i cała masa innych budowli, które wartościowymi były przed laty, a teraz nie znaczą nic. Tak jak to opuszczone gospodarstwo…
Ktoś mógłby pomyśleć, że coś wiem na ten temat. Ale to nieprawda. Nic nie wiem, nic nie wiedziałam zanim tam przybyłam, i przybycie tam niewiele mnie doinformowało. Marienhof znajduje się na starych niemieckich planach. Jest tak wielkie, że nadal widać go na współczesnej mapie satelitarnej. To opuszczone gospodarstwo wybudowano jeszcze przed II wojną światową. Położone jest w powiecie jaworskim, między Wierzchowicami, Rąbieninicami, a Kępami, które w dzisiejszych czasach leżą po drugiej stronie autostrady, jednak nie zawsze tak było. Wszystkie wymienione miejscowości nie słyną w świecie, a więc większość moich czytelników nie było tam osobiście. Gospodarstwo Marii położone jest przy drodze, która nigdy nie była ani asfaltowa ani brukowana. Teraz to totalne odludzie…
Opuszczone gospodarstwo
Czasami jest tak, że do jakiegoś opuszczonego miejsca przyciąga mnie jego znana historia. Ale tym razem tak nie było. Pierwszy raz zobaczyłam te ruiny, kiedy przypadkiem przejeżdżałam tamtędy rowerem. Wtedy nie miałam czasu aby się tam zatrzymać. Wysokie i długie ściany z czerwonej cegły wyrastały z pola kukurydzianego i zniknęły, kiedy ominęłam je szerokim łukiem.
Jednak nie dawało mi to spokoju. Potem jedna z naszych czytelniczek wysłała do mnie w wiadomości kawałek mapy z zaznaczonym Marienhofem. To był tak zwany „cynk” informatorski, żebym połknęła bakcyla. I owszem połknęłam, jednak dotarłam tam dopiero teraz…
Opuszczone gospodarstwo. Dla wtajemniczonych – „Marysinek”
Nie jesteśmy jedynymi odwiedzającymi to miejsce. Oprócz tych, którzy tam orzą i sieją, przybywają również nieliczni miłośnicy miejsc opuszczonych, żeby sobie tam po prostu pobyć. Nie ma się co dziwić. To teren pełen wizji. Ruiny, choć mocno zdezelowane przez czas, nadal robią ogromne wrażenie.
Wysokie mury są niczym pomniki minionego czasu. Czerwona cegła i łupek nieustannie od lat trwają i rozsypują się. Niezwykły to widok. Tak wiele i jednocześnie tak mało w jednym, na tym samym gruncie. Samotne ściany pochylone, piwnice i łuki, resztka domu mieszkalnego Marii…
… i chłodnia na plony.
Ogromna…
Niby nic, a jednak widać w tych ruinach potęgę dawnego życia. Głodu i chłodu nikt tu zapewne nie cierpiał za gospodarowania Marysieńki…
Marysinek…
Tak nazwała go jedna z naszych czytelniczek. To informacja tylko dla wtajemniczonych. Bardzo to czułe miano tego miejsca. Wynika to najprawdopodobniej z energii płynącej z tego terenu, niegdyś praktycznie zabudowanego. Byliśmy tam kilka godzin. Buszowaliśmy wśród ruin, potem grillowaliśmy do późna.
Nie czuliśmy ani lęku ani obecności wędrujących dusz. Tylko spokój, pozytywna energia płynąca z tego miejsca i natura. Pola kukurydzy, niebo najpierw niebieskie, a potem, bliżej wieczora płonące złotem i czerwienią. Wilgoć i ciepło. Ptaki patrolujące niebo i dzikie zwierzęta pojawiające się blisko naszego obozu i znikające natychmiast, kiedy zostały zauważone. Z Marysieńka polnymi drogami można dojechać do dwóch podobnych gospodarstw, które były dawnymi laty jak wyspy na polu zbóż i kukurydzy. To Augustów i Dobrzany…
Opuszczone gospodarstwo. Lustracja terenu
Na miejscu zlokalizowaliśmy ruiny domu mieszkalnego. Na wprost niego, resztki dwóch, długich budynków gospodarczych, a tuż obok, po drugiej stronie drogi prowadzącej przez środek gospodarstwa, znajdowała się sporych rozmiarów chłodnia, a dalej staw. Dziś całkiem wyschnięty. Teraz to wszystko zarośnięte jest na maxa. Czasami zdawało nam się, że przez Barszcz Sosnowskiego, ale skoro buszowaliśmy w tym koprze i nadal żyjemy, znaczy to, że jednak to nie była ta roślina, ale jedynie coś podobnego.
Robiliśmy fotografie. Roślinność była tak wysoka i bujna, że stanowczo ograniczała dostęp do obiektów. Chcąc dostać się do wspomnianej ziemianki, błądziliśmy po polu kukurydzy.
Obrywałam co rusz jej olbrzymimi, zmutowanymi liśćmi, a Frutek się gubił.
Było tak, że czasami zostawałam z Frutkiem na drodze, a Sławek wchodził w tę dzicz.
Potem napotykał otwarte studnie i inne ukryte we florze niebezpieczeństwa terenu.
Znikał mi z oczu, a ja od czasu do czasu go nawoływałam. Mieliśmy tylko taki kontakt – głosowy. On mówił, że tak jest bezpieczniej i rozsądniej, że jeżeli on wpadnie w jakieś podziemia albo studnię, to ja wezwę pomoc. Ja się wtedy bałam, a Frutek stał i w cichości czekał na niego, aż wróci…
Nie jesteśmy tak do końca normalni. Dokoła pola, dzikie zwierzęta, były podejrzenia, że rośnie tam Barszcz Sosnowskiego, wszędzie pułapki – odkryte szamba i studnie. Busz i dzicz. A my wchodzimy w to jak w masło i fotografujemy. Wymieniamy się spostrzeżeniami, zachwycamy się odkryciami, a potem siadamy na kocu i zajadamy grillowane kiełbaski. I przez te wszystkie godziny nie spotykamy nawet jednego żywego ducha. I jest git…