(NIE) PAŁAC W PĘCZKOWIE. Proces degloryfikacji…
Pałac w Pęczkowie to takie miejsce, gdzie od lat każdy kto próbuje dociec jakiejkolwiek prawdy historycznej – zostaje wprowadzony w błąd. Ja też. Jakie są fakty, wiedzą zapewne jedynie miejscowi. Ich jednak rzadko ktoś pyta o zdanie. W moim przypadku jest inaczej. Kiedy przybyłam do Pęczkowa po raz pierwszy, właśnie od lokalsów dowiedziałam się całej prawdy o tym miejscu. I od tamtej pory tropię tę historię…
Pierwszy raz przybyłam do Pęczkowa dobrych kilka lat temu. Poszukiwałam wówczas tamtejszej dawnej rezydencji. Pewien mieszkaniec wsi wskazał mi drogę do parku dominialnego i powiedział, że kiedyś stał tam jeszcze jeden pałac, ale został rozebrany do ostatniej cegły. Natomiast istniejący dwór trwa na swoim miejscu do dziś. Podczas lustracji tego terenu, bardzo skrupulatnie przeczesałam przedwojenny pański ogród. Nic szczególnego tam nie znalazłam. Opowieści tamtego tubylca uznałam wówczas za bajki i temat został odstawiony do lamusa…
Jednak potem wracałam tam niejednokrotnie. Wertowałam internet i szukałam starych fotografii tego budynku. Pęczków dręczył mnie i powracał jak bumerang. Ja już nawet nie chciałam tej jego historii, mogłabym całkiem odpuścić, ale ten obiekt po prostu domagał się mojej atencji. Wspomnienie o nim przybywało do mnie w różnych formach. Czasami pisał do mnie ktoś, kto tam mieszkał w czasach powojennych i opowiadał o tym jak dawniej wszystko to wyglądało. I w ten sposób przez kilka ostatnich lat nazbierałam sporo informacji na temat tej budowli, którą mylnie przez długi czas nazywano pałacem, choć nigdy nim nie była.
Pałac w Pęczkowie
W inetrenecie są takie strony, które zajmują się opisywaniem podobnych zabytków, ale Pęczków jeszcze chyba nikomu dobrze nie wyszedł. Gdzieś przeczytałam o tym pałacu, że pochodzi z osiemnastego stulecia a przebudowany został w XIX wieku. To zlepek informacji pisanych na temat prawdziwego, nieistniejącego dworu na tym terenie, które zostały zilustrowane fotografiami tego, który do dziś stoi w parku. Jak sami widzicie – ciężko się w tym połapać. Dlaczego tak się dzieje?
Ponieważ Pęczków nikogo nie obchodzi. Nikt tam nie docieka prawdy. Stoi ogromna ruina w parku, w odpowiednim miejscu. Z tyłu jej niewielki ogród, a na przeciw – resztki dawnego folwarku.
Nigdzie jak okiem sięgnąć nie ma niczego więcej, a więc – standard. Takie samo dominialne gospodarstwo jak w większości niewielkich mająteczków dolnośląskich. Wieś naprawdę mała i nieznana światu, jej historia nikomu niepotrzebna, a więc skoro stoi pałac – niech będzie pałac!
Tylko, że ta niby rezydencja na parterze ma stajnię…
Opowiadania lokalsów
Oczywiście, że przez te wszystkie lata tropienia tej historii przerobiłam najróżniejsze wersje wydarzeń. Że to jednak jest pałac – tyle, że starszy i przerobiono go potem na dom zarządcy, a obok wybudowano nowy. Albo że jest to jak najbardziej możliwe, że pan na Pęczkowie tak kochał swoje konie, że chciał mieć je przy sobie pod jednym dachem. Przetrawiłam to wszystko i choć z czasem coś tam wydawało mi się w miarę logicznie, to zawsze wiedziałam, czułam w głębi serca, że to bzdury są. Na rysunku Wernera z osiemnastego stulecia wyraźnie widać, że jeszcze tego „pałacu” z dziś w ogóle nie było nawet na planach, a więc stary – nie mógł zostać przerobiony na rządcówkę, bo ten niby nowy jest właśnie starym, czyli pierwszym. Jedynym. Dziś nieistniejącym. I nigdy wcześniej też nie spotkałam się aby jakiś Graf mieszkał razem ze swoimi wierzchowcami. To oczywiście nie jest argument stu procentowy, jednak prawda jest taka, że ja nigdy niczego podobnego nie widziałam. Zawsze czułam, że opowiadanie lokalsa sprzed lat jest wskazówką, którą trzeba brać na poważnie.
Pałac w Pęczkowie – poszukiwania
Niejednokrotnie wracałam do Pęczkowa i przeszukiwałam tamtejszy park. Ktoś mi wmawiał, że drugi dwór stał zaraz za tym obecnym, który – choć nigdy nie był tym, za co go uważano, do dziś robi za rezydencję sprzed wieków. Znalazłam tam jedynie lodownię. Poza tym między nią a leciwym budynkiem teren mocno sugeruje, że stały tam też inne budynki. Roślinność lubiąca krzewić się na ruinach faluje w terenie i zdradza swoje tajemnice. W opowiadaniach moich czytelników, którzy mieszkali w tym niepałacu w Pęczkowie było wiele informacji o tym miejscu. Mówili oni, że przy nim właśnie znajdowała się wozownia, a w niej stały bryczki i karoce. Już w czasach ostatnich, przedwojennych właścicieli tego majątku były to zapewne zabytki, z których korzystano przy szczególnych okazjach, jednak wozownia znajdowała się przy dzisiejszym, istniejącym obiekcie. I to jest jak najbardziej zasadne, ponieważ tam mieszkały konie. Resztki tego sprzętu zachowały się do czasu końca wojny i kilka lat po niej i dlatego też ci, którzy z tego okresu pamiętają to miejsce – mogą o tym opowiedzieć.
Skąd jednak tyle zamieszania?
Nie tylko źródłem jego jest fakt, że prawdziwy pałac w Pęczkowie został dawno temu całkowicie rozebrany, a wypasiony dom zarządcy ocalał. Powodem fermentu jest również to, że oba te obiekty były w jakiś sposób do siebie podobne. Oczywiście widać to jedynie na nielicznych rysunkach i fotografiach, i podejrzewam, że naprawdę wcale tak nie było, jednak kiedy ogląda się stare zdjęcia i ryciny pęczkowskiej rezydencji, można – będąc mało skrupulatnym – doszukać się podobieństwa między nieistniejącym dworem a domem zarządcy majątku. To zmyliło naprawdę wielu…
Jestem bardzo drobiazgowa, kiedy chcę udowodnić że mam rację. Że to czuję ma wartość, a ja zawsze wiedziałam, że tam w Pęczkowie ten dzisiejszy niepałac kiedyś się zawali i potem już przez długie lata tak będą o nim mówić, że to dawna dominialna rezydencja z osiemnastego wieku. Nikt nigdy tego nie poprawi i przekłamanie to będzie żyło wiecznie w pamięci tych, którzy kiedykolwiek odwiedzili to miejsce. A to nie jest żaden pałac – tylko normalnie oszust jest…
Proces degloryfikacji
Sprawa jest to o tyle trudna, że oskarżam rządcówkę o historyczny przekręt, ponieważ imituje ona rezydencję dominialną i bazuje na tym, że ogólnie nie ma w tym nic aż tak wyjątkowego, żeby w jednej wsi dolnośląskiej stały dwa pałace. I to jest prawda. Zdarzało się to dość często, że stary dwór przerabiany był na budynek gospodarczy a obok powstawał nowy. Albo jeszcze inna wersja wydarzeń – stary i nowy razem trwały obok siebie. Wszystko to było jak najbardziej możliwe, dlatego też dowiedzenie nieprawdziwości domniemanej tożsamości istniejącego „pałacu” pęczkowskiego stało się moją misją. Bardzo chciałam udowodnić, że pomimo tego, iż wygląda to standardowo – to tylko dom zarządcy majątku był, który mieszkał tam razem z końmi – żaden pałac!
I żeby nie wiem kto co o tym myślał, postanowiłam zebrać na to dowody i przedstawić je w tym wpisie. Mnie nie chodzi o zdegradowanie tego obiektu, ale jedynie o prawdę. Bo to jest oszustwo murowane. Rządcówka bez tego wpisu, przeszła by do historii jako siedziba rodowa jakiegoś tam niemieckiego Vona. A ponieważ nikt tego nazwiska nie zna – nie byłoby punktu zaczepienia do zebrania jakichkolwiek dowodów w tej sprawie, zwłaszcza kiedy już i ona zniknie z powierzchni ziemi. Pęczków jest za mały, żeby mógł bronić się sam. Wzięłam więc na siebie tę sprawę i mam zamiar ją wygrać…
Pałac w Pęczkowie. To taki żarcik
Mam nadzieję, że moi Czytelnicy znają się na humorze i tak to przyjmą. Pół żartem, pół serio. Nie zmienia to jednak mojego działania, ponieważ rzeczywiście uparłam się na ten obiekt i mam zamiar zwrócić go prawdzie. Ten niby pałac nigdy nigdzie nie został zarchiwizowany przed II wojną światową. Wcześniej ani go nie rysowano ani go nie fotografowano. Wszystkie ryciny i zdjęcia jakie dziś znajdziecie w sieci sprzed roku 1945, obrazują prawdziwy, od dawna już nieistniejący pałac w Pęczkowie. Dopiero po wojnie, kiedy rezydencja została rozebrana i na „polu bitwy” została jedynie dwulicowa rządcówka – zaczęło się to całe zamieszanie. Późniejsza moda na urbexowanie spowodowała, że do obiegu zaczęły wpływać fotki „pałacu z Pęczkowa” – czyli obiektu, który już wtedy nie istniał.
Zwykły dom zarządcy majątku urósł do rangi pańskiego gniazdka. Pęczków dla świata nie znaczy nic, więc nikt tego nie poprawiał i nie doszukiwał się prawdy. I tak jeden po drugim odkrywca urberxów wrzucał do sieci fotografie tego obiektu, podpisując je – pałac w Pęczkowie. Potem, kiedy ktoś chciał to poprawić – było już za późno, ponieważ kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Bardzo trudno jest to wówczas odkręcić.
Największy dolnośląski dokumentalista
Werner narysował niemal cały Dolny Śląsk. Przyznam, że bez niego wiele rzeczy do dziś byłoby dla mnie nie do ogarnięcia, jednak facet miał straszliwy problem z proporcją. Wszystko grało u niego – pasja dokumentowania, ogromny zapał, nawet całkiem niezła kreska – ale proporcja była jego felerem. Dopóki tego nie złapałam – nie mogłam ogarnąć jego prezentacji terenu. Sama trochę rysuję i wiem jak to jest – uchwycić prawdę. To trudne. Werner w moim pojęciu jest trochę złośliwy. Myślę, że celowo przekłamywał obraz. Widzę przecież, że był dobrym rysownikiem, dlaczego więc wszystko co szkicował – czynił większym? Ta maniera straszliwie przeszkadza dziś w odnajdywaniu prawdy. Wydaje się, że szukasz rezydencji, powalającej gabarytem, a znajdujesz wypierdek mamuta, który jest po prostu większym domem ze zdobieniami. Do tego na rysunkach ogrody wokół są obszerniejsze, choć to tak naprawdę zwykłe warzywniaki. Werner wkurzył mnie setki razy – ale rzeczywiście – bez niego nie trafiłabym na pałac w Pęczkowie. Często chodzę po terenach jego planów. I to co widzę, nawet jeżeli nie istnieje – potrafię zweryfikować – bo tam jestem. Jeżeli coś u niego jest wysokie – należy szukać niskiego. Jeżeli coś jest rozległe – trzeba myśleć o tym, że jest mniejsze. Jeżeli Werner narysował zamek – znaczy to, że to pewnie wieża jedynie obronna. A kiedy naszkicował ogromny pałac, tak jak w przypadku Pęczkowa – nie ma wyjścia – trzeba tam pojechać i zobaczyć to na własne oczy, że przesadził z gabarytami na całej linii. Nie umniejszam jego zasług dla pokoleń, ale jest specyficzny i należy patrzeć na jego rysunki przez pryzmat rzeczywistości. Uczę się Wernera każdego dnia, kiedy wędruję po Dolnym Śląsku. I jedno jest pewne – to mój najlepszy przyjaciel, ale nie mogę mu ufać bezgranicznie. On zmusza mnie do samodzielnego myślenia. Plany jego są dopiero preludium do sedna rzeczy. Widzę jedynie rysunek – prawdę muszę ustalić sama…
W parku dominialnym dziś. Dworska lodownia
Zbierając materiały do tego wpisu, postanowiłam tym razem zwrócić uwagę również na park dominialny, który dziś jest jednym wielkim buszem. Kiedyś znajdowały się tam jednak urocze alejki i budowle, które Werner przedstawił tak spektakularnie, jakby to były ogrody Wersalu. W rzeczywistości park był niewielki, ale dobrze zagospodarowany. Oczywiście z tego wszystkiego dziś niewiele zostało. Kilka leciwych drzew, dworska lodownia i punkt widokowy na rogu tej enklawy zieleni, który wkomponowany był w mur otaczający ten teren. Jeszcze kilka lat temu dawna lodownia, ukryta w gęstwinie dzikiej roślinności parkowej, była szczelnie zamknięta. Ktoś najwyraźniej zajmował się tym miejscem w jakiś sposób z niego korzystając.
Teraz jednak drzwi zastałam wyważone i piwniczka jest na oścież otwarta. Pomieszczenie to jest naprawdę małe.
Całość jest sporym wzniesieniem, na szczycie którego rosną dość już leciwe drzewa. Na wierzchołku sztucznego wypiętrzenia jest wystarczająco dużo miejsca aby postawić tam altanę – taką na przykład jaką narysował na planie tego miejsca Werner dokładnie w tym miejscu.
Punk widokowy
Z ogrodowych atrakcji została tam jeszcze ruina w narożu ceglanego ogrodzenia. Ten punkt widokowy znajdował się w ramach muru, który na tym odcinku był z lekka ozdobny. Wiem czym było to miejsce, ponieważ opowiedziała mi o nim jedna z moich Czytelniczek.
Stamtąd Jaśniepaństwo mogło podziwiać swoje winnice. Teraz ich już oczywiście tam nie ma, pola uprawiane są inaczej, pomimo tego bardzo chciałam wejść na samą górę i zrobić z tej wysokości fotografię, aby pokazać Wam jaki to widok. Nie jest tam wysoko, jednak pagórek zarośnięty na maksa dzikimi jeżynami. Rozpanoszył się tam również czarny bez – jako że uwielbia on rosnąć na ruinach i zawsze zdradza mi, gdzie dawniej stała budowla dziś nieistniejąca i całkiem niewidoczna. Ogólnie bez opowieści moich Czytelników nie tak łatwo byłoby mi ustalić czym było to miejsce. Żadnych barierek, schodów czy choćby kawałka ceramicznej czy kamiennej podłogi. Uchwyciłam się gałęzi bzu i zaczęłam wdrapywać na szczyt. Tak zwane dziady, które też tam się zadomowiły – natychmiast przywarły do mojej polarowej bluzy i włosów. Paskudne jeżyny oplotły mi nogi, szarpiąc za nogawki. Nowe buty porysowane, ale co tam! Przedarłam się na sam szczyt, jedną ręką odgięłam gałęzie bzowe a drugą robiłam fotografie powykręcana jak paragraf. Kiedy zdjęcie zostało wykonane, zaczęłam się wycofywać, jednak nie tak szybko, nie tak szybko…
Klęłam jak szewc nie mogąc uwolnić się od roślinności, która dosłownie schwytała mnie w niewolę. Jeżyny trzymały w namiętnym uścisku, i moje desperackie szarpanie powodowało, że darłam na sobie ubranie. Zawsze i wszędzie łatwiej jest wchodzić niż schodzić, tak było też w tym wypadku. Tak się tam poplątałam, że aż spociłam z wysiłku. Ostatecznie zeszłam na dół, cała oblepiona jakimś dziadostwem i pajęczynami, z odrapaną gębą, poszarpanymi włosami i poparzonymi pokrzywami dłońmi. Jednak zadanie zostało wykonane.
Prawdziwy pałac w Pęczkowie
Dzięki Wernerowi trafiłam na teren, na którym stał prawdziwy pałac w Pęczkowie. Szczerze mówiąc – odpuściłam już ten temat. Jednak potem, naprawdę całkiem niedawno usłyszałam, że budynek ten ponownie się palił. Pomyślałam wówczas – albo teraz albo nigdy! Jeżeli dziś go nie „aresztuję”, nie „przesłucham” i nie wycisnę z niego prawdy – spali się ostatecznie, rozbiorą go i na zawsze już pozostanie pęczkowskim pałacem, a przecież nie należy mu się taka sława. Prawda jest fundamentem Nieustannego Wędrowania. To jej zawsze szukam, nawet wówczas, kiedy gonię za legendą. Pojechałam tam więc kolejny raz. Zobaczyłam te zgliszcza .
Od lat jednak rządcówka się nie zmienia, choćby trawił ją ogień. Obeszłam cały ten teren. Zrobiłam fotografie. Odwiedziłam stajnie. Po raz któryś z kolei…
Później rozejrzałam się w sieci i odkryłam, że pojawiły się tam nowe treści o tym obiekcie. Ktoś napisał, że to pałac w Pęczkowie. No norma! Dom zarządcy zrobił zawrotną karierę. Być może jednak jest to postawa całkowicie obronna? Budynek chroni się przed zagładą i domaga się uznania? Jako twór nie tylko murowany, wraz ze swoimi mieszkańcami spełniał dużo ważniejszą misję od swojego rywala po drugiej stronie alei. Pański dom był schronieniem dla zaledwie kilku osób, bo ileż tam rodziło się żywych, błękitno – krwistych ze związków kazirodczych po dyspensach papieskich? Z całą pewnością służba dworska ratowała frekwencję. Natomiast rządcówka to już zupełnie inna bajka. Zdrowi, zwykli ludzie. Ciepły piec. Żytni chleb. Codzienne obserwowanie wschodu słońca – bo o tej porze zaczynał się ich dzień. Szczęśliwy dom. Konie na parterze. Pańskie czy nie pańskie – lubiły tego, który im grzbiety czyścił słomą. Tak naprawdę to w domu zarządcy majątku się działo, bo w pałacu to raczej nudy i anemia. Rządcówka była sercem folwarku, dałaby sobie radę i bez dworu…
Jestem z prawdziwych chłopów, a nie jakiś tam chuderlawych Jaśniepanów
Ja wiem, że często to podkreślam. Zwykłe życie, normalne funkcjonowanie. Krew zawsze u wszystkich jest czerwona – błękitna nie istnieje, to mit. Chleb powinien być pachnący, ogień po prostu się palić. Jak pieczywo jest ciemne – to jeszcze lepiej, a zdobiony kominek nie sprawia, że płomienie bardziej ogrzewają. Prawdziwy dom nie koniecznie jest luksusowy. Takie wygody czynią z ludzi chromych na duszy i ciele. To ZARZĄDCA tego dawnego folwarku sprawił, że majątek w Pęczkowie był tak wspaniały jak narysował go Werner i to JEGO dom nadal tam stoi. Pańskie gniazdko poszło w niepamięć. Zostało z niego kilka cegieł. Historia sprawiedliwa jest…
Znalazłam ten nieistniejący dwór. Stał ongiś na przeciwko rządcówki. W tym buszu widocznym na tym zdjęciu po lewej.
Przy wejściu na tę posesję dworską sprzed wieków nadal stoją dwa ogromne, leciwe drzewa. Jedno żywe, drugie martwe. Nie zrobiłam im fotografii – roślinność pomimo jesieni jeszcze zbyt bujna i wszystko zasłania.
Teren ten jest dziś całkowicie nieatrakcyjny. Staw za dawnym pałacem wysechł.
Jak pogrzebałam w ziemi, najpierw usuwając z niej liście – znajdywałam rozkruszoną cegłę i kamienie.
Grunt twardy i płaski.
Z boku resztka murów pałacowych z piwnicami.
Dawny plac ogrodowy, który można podziwiać na rycinach Wernera jest dziś buszem dolnośląskim. Teraz tam tylko bluszcz, czarny pospolity bez, jeżyny dzikie i pokrzywy – samo zdrowie! Nareszcie coś pożytecznego.
Jak zapewne zauważyliście – jestem rozmiłowana w zabytkach. Ale jeszcze bardziej w zwyczajnym życiu. Wspaniałości widzę w zwykłości. Luksusy – w cieple zimą i w wolności latem w przestrzeniach dolnośląskich. Jestem z chłopów, którzy przyjechali z Czortkowa. Tam chleb pachnący był święty, a piec gorący zimą – błogosławiony. Piękne są pałace i cudne dominialne ogrody. Mogę o nich pisać i opowiadać, jednak kiedy widzę prawdziwy szachulec – czuję zew i krew w żyłach gotuje mi się z emocji. Tak więc uniewinniam dziś też pęczkowską rządcówkę, tak jak uniewinniła ją i uratowała historia. Jak widać – ocalała tylko prawda. Ta, w której płynie czerwona krew, a nie jakaś tam błękitna…
Peasants are driven by the poison of envy. Sad souls, for all their 'black bread.’ If they are so damn contented with their dark bread and warm fires, why so much hate for someone who has something more beautiful than their dirt, grime and ignorance?
Autorka nadużywa słowa leciwy, wszystko w artykule jest leciwe, jednak słowo to odnosi się do człowieka, warto spojrzeć do słownika synonimów.
Według słownika słowo leciwy oznacza mający dużo lat, a synonim tego słowa to na przykład — stary (nie koniecznie człowiek). W tekście słowo to pojawia się cztery razy. To za mało, żeby mówić o nadużyciach przy tak długim wpisie :)