Duch ucznia czeladnika Szumachera. Zamordowanego w Pieszkowie
W Pieszkowie zamieszkiwało wówczas tylko kilkanaście osób. Folwark położony jest wśród pól i stawów, i wszędzie stamtąd jest daleko. Tamtego dnia młody mężczyzna, który pracował przy połowie ryb, znalazł i zidentyfikował ciało ucznia czeladnika Szumachera z pobliskich Niedźwiedzic. Sprawą zainteresowały się władze. Miejscowa ludność przeżywała czas grozy. Nikt nie miał odwagi wychodzić z domu po zmroku…
Do tej pory nie wiemy i już chyba raczej nikt nie zdoła tego ustalić, w jakich okolicznościach człowiek ten oddał ducha. Być może zmarł śmiercią naturalną, a być może tragiczną, będąc zamordowanym. W takiej dziczy i z dala od innych osiedli łatwo jest kogoś zabić i uniknąć kary. W Pieszkowie nikt nie pilnował porządku, bo to cicha osada była, gdzie ludzie przez cały dzień pracowali, a wieczorami szybko kładli się spać, aby wypocząć.
Na starej niemieckiej mapie poniżej dobrze widać, co to było za odludzie. W centrum znajdował się dworek, a naprzeciwko niego zabudowania folwarku. Nieco dalej widzimy dwa gospodarstwa. Jedno z nich to gospoda Gustava Mochmanna i to by było na tyle. Tak jak wspomniałam na samym początku, na stałe mieszkało tam zaledwie kilkanaście osób, licząc razem z jaśniepaństwem. Jednak w sezonie było tam więcej ludzi, ponieważ brakowało w Pieszkowie rąk do pracy i najmowali się tam we dworze pracownicy. Właściciel majątku dawał im dach nad głową i pozwalał u siebie zarobić. Szwendali się więc tam co roku najróżniejsi przyjezdni z nieznaną nikomu przeszłością…
W tym momencie muszę na chwilę cofnąć się w tej naszej wędrówce o około 12 kilometrów, ponieważ tam właśnie — w Ulesiu — był pierwszy historyczny przystanek na tym szlaku rowerowym. Dlatego jeżeli zajmuje Was ta droga, można kliknąć tutaj — Wyprawa do Doliny Łez — i zorientować się o co caman. Kiedy skończyłam rozpracowywać dzieje tajemniczego obelisku w tej wsi, postanowiłam, że czas na wypoczynek. Zaczynało robić się naprawdę gorąco. Zarówno my jak i nasz pies byliśmy spragnieni i potrzebowaliśmy chwili wytchnienia. Ponieważ w Ulesiu znajduje się świątynia, uznałam, że jest to doskonałe miejsce, żeby posiedzieć w jej cieniu i odpocząć. I tak się stało…
Wjechałyśmy na teren kościelny, gdzie nie spotkałyśmy żywego ducha. Zaparkowałyśmy w zacienionej jego części. Lonka wypuściłam z koszyka i razem z Ines rozłożyłam się na trawie. W ciszy wszyscy jedliśmy posiłek i popijaliśmy go wodą. Panował upał, niebo było niebieskie i wiatru ani odrobinę. Takie chwile w trasie, gdy miejsce do wypoczynku jest tak doskonałe, są prawdziwie błogosławione. W bezruchu jednak wytrzymałam może z dziesięć minut, bo jeszcze z pełną gębą zaczęłam mówić do Ines, że kościół jak kościół, ale widzę w jego ścianie wmurowane epitafium. Jej nie chciało się ruszać z miejsca, ale ja od razu wstałam i podeszłam do rzeczonej płyty grobowej. Szybko okazało się, że jest ich tam więcej. Przyglądałam się im uważnie. Inskrypcje było dość dobrze zachowane i w miarę czytelne. Wszystkie je sfotografowałam i poprosiłam Stefana, żeby zajął się tematem tłumaczenia. I zrobił to dla mnie bardzo sumiennie. W ten sposób krótki postój na szlaku zmienił się w ciekawą lekcję historii.
Epitafium
Tekst z Dokumentów Śląska tak opisuje tę płytę nagrobną: Barokowe epitafium pastora Melchiora Francke, juniora, syna Melchiora i Marii, urodzonego 25 stycznia 1666 roku w Wrzesinach koło Żagania, a zmarłego w wieku 58 lat 31 marca 1724 roku. Od 1708 roku aż do swojej śmierci był pastorem w Ulesiu.
Resztę przetłumaczył Stefan: Od 8 grudnia 1690 był pastorem w Grzymalinie (Langenwaldau), skąd 1 marca 1708 r. został przeniesiony tutaj i w 1713 został powołany na stanowisko seniora administracyjnego (zarządzającego).
Dalej jest opis jego życia małżeńskiego. Miał trzy żony: 8 maja 1691 ożenił się z Anną Christiną Schindlerin, która urodziła mu 4 (przedwcześnie zmarłe?) i jedną jeszcze żyjącą córkę. 30 stycznia 1704 ożenił się z Barbarą Agnieszką Assmanin, która urodziła jednego przedwcześnie zmarłego syna i jedną żyjącą jeszcze córkę. 9 listopada 1717 wszedł w związek małżeński z Sabiną Pülchin z domu Tchmirdin Wittib, z którą nie miał potomków. Zmarł 7 marca 1724 w wieku 58 lat (w Dokumentach Śląska podano datę 31 marca, ale na tablicy wyraźnie widzę cyfrę 7) i przez zasmuconych potomków pochowany w tym grobowcu.
Kolejne epitafium opowiada taką oto historię życia następnego pastora — Karla Siegemunda Machnizky. Duchowny urodził się w listopadzie A.D 1710 we Wrocławiu, a zmarł w 1759 roku. Studia odbywał w Lipsku. W 1736 zaczął karierę w St. Petersburgu, gdzie na uczelni został rektorem. Trwało to dwa i pół roku, po czym powrócił do Niemiec. Kilka lat później został duszpasterzem w Ulesiu. W roku 1744 pojął za żonę Johannę Rosinę z domu Hayn, która była córką bogatego kupca działającego w Złotoryi. Para ta doczekała się w tym małżeństwie czterech córek. Inskrypcja zakończona jest zapewnieniem, że jego życie było chwalebne.
Obok płyty nagrobnej Siegemunda Machnizky, znajduje się epitafium jego żony. Johanna Rosina Machnizky z domu Hayn, zmarła 12 marca 1745 roku.
I ostatnie już epitafium na tym przystanku w drodze. Napis opowiada o sołtysie dziedzicznym, Heinrichu Wilhelmie Schubertcie. Urodził się on w listopadzie 1790 roku, a zmarł w październiku 1861. Napisano tu dokładnie, ile sołtys żył. Było to 70 lat, 10 miesięcy i 29 dni. Wspomniano również, że jego żoną była Christiane Friedrike Knappe, z którą spędził aż 42 lata. Trzeba wiedzieć, że sołtys dziedziczny to nie tylko urzędnik, ale odpowiednik jaśniepana. Stać go więc było zapewne, żeby finansować tę świątynię na tyle hojnie, aby znalazło się w jej ramach dla niego miejsce po śmieci.
Duch zamordowanego
Ulesie jest naprawdę bardzo treściwe dziejowo, miałam tam więc wielką przygodę z historią. Jednak czas uciekał, a my zdążyłyśmy już odpocząć, dlatego szybko spakowałyśmy manele i ruszyłyśmy w dalszą drogę. Kierowałyśmy się w stronę Gniewomirowic, a stamtąd na wiadukt kolejowy i do Miłkowic, żeby luknąć na tamtejszą zabytkową wieżę ciśnień. Piękna to była trasa. Nie mogłam nacieszyć się tą drogą i wolnością, której na niej doświadczałam.
Wtedy już, kiedy przekraczaliśmy wiadukt kolejowy, nie mogłam doczekać się Pieszkowa, gdzie czekała na nas ruina dworu z tajemnicą śmierci ucznia czeladnika Szumachera z Niedźwiedzic. Miałam nadzieję, że może uda się na miejscu wypytać kogoś o tę historię, która wydarzyła się u schyłku XIX stulecia. Doszły mnie bowiem słuchy, że duch zamordowanego (najprawdopodobniej) od wielu lat nocami krąży wokół zabudowań i zdarza się, że ktoś go tam zauważy, zwłaszcza po zmroku. Nawet teraz, po tak długim czasie.
Nigdzie nie przeczytałam o Pieszkowie, żeby dawny folwark był nawiedzony, ale ludzie mówią swoje. Wiem też, że pomimo powojennej zmiany nazwy tej osady, w tamtej okolicy tambylcy nadal nazywają ją tak jak Niemcy, że to Peczendorf jest. Kiedy jedzie się na podobne odludzie, gdzie krążą takie historie, ciary przechodzą po plecach nawet w samym środku białego dnia.
Siedliska na horyzoncie
W takiej drodze, gdzie trasa jest długa i przemierza się ją rowerem, każdy odcinek, każdy kilometr wymaga czasu, siły i cierpliwości. Zdarzało się, że musiałam zejść ze swojej maszyny i prowadzić ją. Potrzebowałam zmienić pozycję ciała, bo ręce i nogi mi drętwiały, a czas uciekał. Tak właśnie było, kiedy dotarłyśmy do Siedliska. Zobaczyłam kaplicę z bezludnym terenem cmentarnym, gdzie mnóstwo starych nagrobków i zadecydowałam, że tam koniecznie musimy zrobić sobie kolejny dłuższy przystanek.
To naprawdę wspaniałe miejsce do chwili przerwy w pedałowaniu. Teren świątynny znajdował się tuż przy drodze. Był szczelnie ogrodzony i jak zawsze w podobnych miejscach, nie zastałyśmy tam żywego ducha. Za to zmarłych było tam całkiem sporo.
Nekropolia jest leciwa a mogiły opatrzone inskrypcjami z polskimi nazwiskami. Nieczęsty jest to widok w historii moich cmentarnych wojaży. Przeważnie zastaję podobne miejsca w duchu niemieckich opisów. Tam w Siedliskach było inaczej.
Zrobiłam solidne archiwum fotograficzne. Klimat tego miejsca wciągnął nas na tyle mocno, że nawet Ines była pod jego silnym wrażeniem i nie poganiała mnie w tej pracy. Lonek razem z nami lustrował teren, zachowując się kulturalnie. Uczymy go tego, tak jak uczyłyśmy wcześniej Frutka. Musi wiedzieć, że nie wolno mu na cmentarzch załatwić swoich psich spraw.
Przy kościele naszą uwagę przykuł ten kamień z imieniem Zuzia. Użyto go razem z innymi do podtrzymania drewnianego krzyża. Widok ten sprawił, że w sercu poczułam bolesne ukłucie. Zuzia, a nie Zuzanna, a więc zapewne dziecko jeszcze. Myślę, że jej mogiła już nie istnieje. Został tylko ten polny głaz…
Kiedy było po wszystkim i uznałam, że wystarczy mi już fotografii, usiadłyśmy z Ines pod drzewem, żeby napić się wody. Lonek wykorzystał tę chwilę, aby się zresetować. Cwaniaczek wie, jak korzystać z naszych przystanków.
Pieszków
Od tamtej pory naszym celem był już tylko Pieszków. Folwark otoczony bezmiarem pól i stawami. Droga do niego była prawdziwie fascynująca, ale nie ukrywam, że przepełniała nas też niepokojem. Jechałyśmy do miejsca, które już z daleka jawiło się nam na opuszczone. Nie miałyśmy pojęcia, co tam zastaniemy. Może tylko ruiny, gdzie nie ma żywego ducha? Przecież tak właśnie mogło być. Ines nie lubi takich klimatów. Przepełniają ją grozą, ale i tak zawsze pcha się do podobnych miejscówek. Pokonuje swoje lęki i nie pozwala im się kontrolować.
Pieszków w czasach, kiedy mieszkali tam Niemcy, wyglądał zupełnie inaczej. Folwark był zagospodarowany, a dwór zamieszkały. Ludzie pracowali przy zbiornikach wodnych, gdzie hodowano ryby. Z tego żyli…
W osadzie prosperowała jadłodajnia. Prowadził ją Mochmann. Na tej starej widokówce niemieckiej można zobaczyć pasiekę, pałac i gospodę. Może kogoś zdziwić, że w takim miejscu ktoś prowadził gastronomię, jednak zaprawdę powiadam Wam, dawniej na tej ziemi podobnych placówek było mnóstwo. Funkcjonowały na odludziach i w każdej miejsowości. Gospody były niezbędne, ponieważ ludzie poruszali się konno i pieszo. Potrzebowali takich miejscówek, żeby w drodze się posilić, odpocząć, napić się wódki albo piwa i napoić konia. Osobiście, gdyby tylko nadal w Pieszkowie można było zatrzymać się na obiad u Gustawa Mochmanna, skorzystałabym z tego z wielką chęcia.
Dwór w Pieszkowie
Kiedy dojechałyśmy na miejsce, w Pieszkowie nie zastałyśmy żywego ducha. Dawny folwark był zamknięty na cztery spusty. Ruina pałacu stała nieogrodzona, więc od razu się tam skierowałyśmy. Widok był to niesamowity…
Teraz już wiem, że gdybyśmy przybyły tam wcześniej, dworek zastałybyśmy jeszcze z wieżyczką. Teraz niestety już jej nie ma, ponieważ zawaliła się kilka lat temu. Na fotografii poniżej widać, gdzie ona się znajdowała. Zostały po niej otwory drzwiowe, które łączyły ją z resztą tej budowli.
Po II wojnie światowej przesiedleńcy osiedlili się w Pieszkowie. Pałacowe pokoje zostały przerobione na mieszkania i świetlicę oraz salę szkolną. Teraz trudno to sobie wyobrazić, kiedy patrzy się na te gołe ściany bez dachu, które pochłania roślinność. Gdy budowano ten dwór, z całą pewnością wykonano tę pracę solidnie i korzystano z porządnego materiału budolanego. Mógłby służyc ludziom jeszcze przez wiele lat, a jednak został opuszczony i pozostawiony na łaskę losu.
Żal było na to wszystko patrzeć. Dworek pozostawał dla mnie tajemnicą, ponieważ nigdzie nie znalazłam o nim więcej informacji. Nie wiem, kto w nim zamieszkiwał i kiedy go wybudowano. Nie wyzbywam się jednak nadzieji, że z czasem dotrę do źródła tej wiedzy, tak jak to już nie raz się zdarzało w przeszłości w podobnych przypadkach.
Teren wokół tych ruin jest zielony. Znajduje się tam niewielkie oczko wodne. Miejsce to jest bardzo ciche i tylko słychać jak wiatr gwiżdze, gdy przepływa przez ażurowe mury dworu. Wypatrywałam ducha zamordowanego w tym miejscu człowieka. Nie obraziłabym się na niego, gdyby trochę mnie przeraził, bo zapytałabym go wtedy o to, kto go zabił i w jakich okolicznościach.
Wyobrażam sobie, że może stało się to przez pewne zdarzenie w karczmie. Chłop naraził się komuś przy piciu wódki, bo za bardzo narzucał się czyjejść narzeczonej i za to został zaciupany w drodze do domu, gdy wracał do Niedźwiedzic. Przecież to nie jest niemożliwe. Takie rzeczy się zdarzają. Później, kiedy go odnaziono w rowie, zakrwawionego i martwego, nikt go nie kojarzył. Może dlatego, że miał zbyt mocno obitą twarz, a może dlatego, że miejscowi nie chcieli mieć z tą sprawą nic wspólnego wiedząc, że sam sobie był winny. Do Pieszkowa przybyli mundurowi i przeprowadzili śledztwo. Zaczęły się przesłuchania i ostatecznie znalazł się ktoś, kto zidentyfikował denata jako ucznia czeladnika Szumachera. Sądzę, że sprawa ta nie trwała zbyt długo. Z braku świadków wydarzenia, zakończono ją piorunem. Ciało zostało pochowane, a że za grabarza i trumnę zapłaciły władze krajowe, można domyśleć się, że zamordowany nie pochodził z tych stron i nie miał tu rodziny. Wszystko to wydarzyło się w roku 1879 i od tamtej pory dusza tego nieszczęślika błądzi pomiędzy gospodą Mochmanna a Niedźwiedzicami próbując znaleźć drogę do domu.
Sporo czasu spędziłyśmy przy tych ruinach i nasłuchiwałyśmy. Niestety nie spotkałyśmy tam ani żywych ani umarłych. Po ponad godzinie, gdy już nasyciłam oczy zabytkiem i zrobiłam mnóstwo fotografii, wycofałyśmy się stamtąd i ruszyłyśmy w stronę Goliszowa i Chojnowa, bo właśnie przez te miejscowości prowadziła droga do naszego celu, którym była Osetnica. Zamim jednak tam dotarłyśmy, tego dnia miałyśmy do czynienia z innymi obiektami historycznymi, dzięki którym przeżyłyśmy niesamowite przygody. Ale o tym już w następnym wpisie. Klikajcie tutaj Nawiedzony zamek Chojnów. Tam czeka na Was dalszy ciąg tej opowieści. Zapraszam i obiecuję, że bedzie ciekawie…