„PSYCHOZA” według Nieustannego Wędrowania. Trzy noce w starym hotelu
To było jak w świecie Hitchcocka. Psychoza jak z ekranu. Trzy noce w starej chałupie, która została przerobiona na hotel. Dom był po gospodarski, leciwy, szachulcowy. Stał na końcu jednej z dolnośląskich wiosek, gdzieś na krańcu świata.
Zawitałam tam z Panem Frutkowskim po całym dniu błądzenia po Krainie Wygasłych Wulkanów. Marzyliśmy o wypoczynku, o wygodnym łóżku i o kąpieli. Hotel był pusty. Wszystkie pokoje wolne. Przywitano nas bez większych emocji, tak jakby nikomu nie zależało na ruchu w interesie…
Gospodarz był nieprzyjemny w obyciu. Tak to odczuwałam i starłam się to zmienić swoją pogodnością, ale czuło się, że nasza wizyta jest mu jakby nie rękę. Jakbyśmy byli intruzami. Jednak na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało dobrze. Pokazano nam pokoje, pozwolono wybrać kwaterę.
Łazienki w przerobionym na hotel domu nie było, mogłam skorzystać jedynie z tej, która należała do właściciela. Kuchnia jako taka również nie istniała. Kuchenka gazowa, z podłączoną pustą butlą stała za kotarą w korytarzyku, a woda znajdowała się w plastikowej butelce, na wąskiej kuchennej szafce. W kredensie kilka kubków, talerzy i szklanki.
Psychoza jak w świecie Hitchcocka
Do wszystkiego człowiek może się przyzwyczaić. Każda niewygoda jest wpisana w moje podróżowanie. Doświadczałam ich już wielu. Nic nie stanowiło dla mnie problemu, ale atmosfera tamtego miejsca jeżyła mi włosy na głowie, a Pan Frutkowski miejsca tam nie mógł sobie znaleźć. Od chwili wejścia do naszego pokoju, Frutek dyszał jak oszalały, wskakiwał na fotele, zeskakiwał z nich i stawał pod drzwiami, prosząc o wypuszczenie. Na korytarzu zaś zawracał z powrotem. Dyszał, dusił się, sygnalizował o czymś, co i ja wyłapywałam, ale nie potrafiłam tego nazwać. Oboje czuliśmy, że jest tam coś, co będzie nam spędzać sen z oczu…
Był już późny wieczór. Pozwoliłam Frutkowskiemu zająć drugie łóżko. Kiedy rozłożył się na pościeli, trochę się uspokoił, a ja zebrałam się do wzięcia prysznica. Zamknęłam psa w pokoju, na palcach wyszłam na ciemny korytarz i dotarłam do łazienki. Woda była letnia, kąpiel szybka. W ekspresowym tempie wzięłam prysznic i bardzo szybko znalazłam się w drodze powrotnej do swojej kwatery. Tam spotkałam swojego gospodarza.
Stał w korytarzu w krótkich spodenkach, bez koszuli, z nagim torsem i poinformował mnie, że czas już zapłacić. Bardzo szybko uwinęłam się z płatnościami i z ulgą przykręciłam klucz, zamykając się z Frutkowskim w pokoju. Widok półnagiego gospodarza w ciemnym korytarzu miał negatywny wpływ na moje samopoczucie tego wieczora. Rozumiem, że było gorąco, jednak jakieś zasady powinny obowiązywać. Psychoza tego miejsca zaczynała tworzyć własny klimat.
Frutkowski nie spał całą noc
Nasłuchiwał każdego podejrzanego dźwięku. I ja budziłam się co kilka minut, reagując na jego warczenie. Słyszeliśmy skrzypienie podłogi, stąpanie po korytarzu i przystawanie przy naszych drzwiach. Ostatecznie Frutkowski wskoczył na moje posłanie i oboje przytuleni i trzęsący się czekaliśmy aż to coś, albo ten ktoś zechce wreszcie odejść od naszego pokoju. Po godzinie drugiej w nocy dźwięki się wyciszyły. Czuwaliśmy jeszcze jakiś czas, a potem oboje zasnęliśmy.
Budzik z szerszenia
Rano Pan Frutkowski obudził mnie, szalejąc po pokoju. Polował na szerszenia. Zerwałam się z łóżka jak poparzona, nie wiedziałam, co się dzieje! Ogromny owad podjął wyzwanie i nacierał na Frutkowskiego. Pies robił uniki, a szerszeń wpadał na meble, obijał się o nie i chwilami tracił równowagę. Dwa wariaty walczyły na dziesięciu metrach kwadratowych, a ja myślałam, że to trzecia wojna światowa. Zerwałam się ku oknu i otworzyłam je na szeroko, i dawaj! Zaczęłam z poduszką nacierać na szerszenia. Owad zgłupiał, nie spodziewał się posiłków. Frutek szczekał jak oszalały, ja rzucałam w owada wulgaryzmami, a on przestał ogarniać, co się dzieje i ostatecznie wyleciał na zewnątrz.
Poranek, że nie ma zmiłuj się. Odcięci od świata
Oboje z Frutkowskim długo jeszcze siedzieliśmy w ciszy całkowitej, ogarniając myśli i dochodząc do siebie po porannej walce. Potem zaczęłam się ubierać i szykować do wyjścia do sklepu. Czas już było na śniadanie, słońce wysoko, a więc zapewne było już późno. Pomyślałam, że najpierw zadzwonię do Ines i uspokoję ją, że w mojej podróży wszystko jest w porządku, że mamy się z Frutkiem całkiem nieźle. Ale szybko okazało się, że tam nie ma zasięgu…
Wystawiłam rękę z telefonem za okno, chodziłam po korytarzu szukając miejsca, w którym złapię łączność ze światem, ale to była czarna dziura. Żadnych możliwości w tym temacie. Na ten moment wparował na teren hotelu nasz gospodarz. Oczywiście bez koszuli, w krótkich spodenkach, w półbutach i w skarpetkach. Spojrzał na mnie pytająco, więc zwierzyłam mu się ze swoich problemów. Zasięgu zero, gazu w butli nie ma, a kawy to jednak by się człowiek napił. Obiecał butlę napełnić, tematu zasięgu nie skomentował. Zaprosił do swojej kuchni, żeby sobie wodę zagotować.
Poranny sprint
W takiej sytuacji zebrałam się, choć niechętnie i udałam się za nim, żeby zaparzyć sobie kawę. Potem wymknęliśmy się z Frutkiem do sklepu, mijając się po drodze ze stadem koni, które chodziły sobie po podwórku jak i kiedy chciały, nie zważając na gości hotelowych. A że były bardzo ciekawskie i szybkie, nie łatwo się było przy nich wymknąć niezauważonym. Nasz gospodarz szydził sobie z mojego lęku przed tymi zwierzętami, z którymi nigdy większego kontaktu nie miałam, i nie reagował kompletnie na moje obawy. Więc mogłam albo siedzieć w pokoju, albo radzić sobie sama. Tak więc czuwaliśmy z Frutkowskim, kiedy to konie oddalały się od podwórka, żeby móc opuścić hotel. To był prawdziwy surwiwal. Tylko najszybsi wygrywali ten wyścig.
Psychoza. Wieczór na odludziu…
Dobrze, że w sklepie było piwo, bo na trzeźwo ciężko było podchodzić do tego zakwaterowania. Frutkowski dostał kiełbaski, a ja kupiłam sobie pulpety w sosie pomidorowym. Obeszliśmy na pieszo teren wioski, zrobiliśmy kilka fotografii, i wieczorem zaczęliśmy schodzić do bazy. Konie były na wybiegu jak wcześniej, tym razem pod samymi drzwiami do hotelu. Przyczailiśmy się z Frutem jak Indianie na polowaniu, pod samą bramą w wysokiej trawie i czekaliśmy. Kozy zaczęły beczeć za zagrodą, konie to bardzo zajęło i zaczęły się do nich zbliżać, oddalając tym samym od głównego wejścia, i wtedy właśnie zaczęliśmy z Frutkiem bieg do celu. Zanim się koniska zorientowały, my byliśmy już za drzwiami. Prawdziwa psychoza.
Za hotelem był ogródek dla gości
Trochę zaniedbany, ale zaciszny. Chyba dawno tam nikt nie grillował, nie imprezował ani w ogóle nie gościł. Weszliśmy tam z Frutem wieczorem, trawa była w rosie już, nietoperze kontrolowały niebo, słońce zaszło…
Zrobiło się bardzo cicho. Ukryliśmy się wśród trawy i krzewów. Położyłam telefon na stole i pogrążyłam się w myślach. I wtedy on zadzwonił. To było jedyne miejsce na tym terenie, gdzie można było złapać zasięg. Odkryłam to całkiem przypadkiem. Mogłam wtedy porozmawiać z Ines, powiedzieć jej gdzie jestem, dać na siebie namiary na wszelki wypadek. Jednak ten cud nie był tak oczywisty, jakby mogło się wydawać, bo następnego dnia z tego samego miejsca nie mogłam dodzwonić się już nigdzie.
Po zmroku w drodze do pokoju ponownie spotkałam swojego gospodarza. Był bardzo niezadowolony, że boję się jego koni. Nie pojmował, że nigdy nie miałam z tymi zwierzętami kontaktu i nie wiem, jak z nimi postępować. Opowiedziałam mu również o krokach słyszanych nocą na korytarzu. Stwierdził, że mam omamy. I może uwierzyłabym mu, gdyby nie fakt, że Pan Frutkowski słyszał to co ja.
Psychoza chodzi na wysokich obcasach
Kolejna noc wydawała mi się być nadchodzącą grozą, ale oprócz dziwnie skrzypiących desek na korytarzu i dźwięków przelewającej się wody w rurach nic nie rozpraszało ciszy. Byliśmy oboje z Frutkowskim bardzo zmęczeni i ostatecznie usnęliśmy jak zabici. Jednak grubo po północy drzwi do korytarza hotelowego zaskrzypiały. Ktoś najwyraźniej je otworzył. Słyszałam szepty i postukiwania wysokimi obcasami. Miałam wrażenie, że ktoś wlókł za sobą walizkę na kółkach. Frutkowski zerwał się z pościeli i zaczął ujadać. Zrobił się harmider, który potęgowała cisza nocna. Podwórkowe psy podłapały symfonię i zaczęły dokazywać. Ten ktoś na korytarzu zajął pokój obok i zamknął drzwi. Po kilku minutach ponownie zaczęła się wędrówka po korytarzu. Następnie słychać było, że ten ktoś korzysta z łazienki. Szepty czaiły się w mrokach tego domu, bo nikt nie zapalał światła. Wszystko odbywało się w ciemności. Najprawdopodobniej przyjechał kolejny gość hotelowy…
To było bardzo upalne lato
Planowałam rankiem pojeździć z psem rowerem po okolicy. Wstaliśmy więc bardzo wcześnie, zapakowaliśmy się na maszynę i ruszyliśmy w drogę, zanim słońce dotknęło zenitu.
Po powrocie do hotelu zastaliśmy go całkiem pustym. Drzwi były otwarte na oścież, w domu nie było nikogo. Wszędzie hulał wiatr. Konie biegały po całym terenie gospodarstwa, kozy pochowały się do swoich szopek, chroniąc się przed upałem. Cisza w tym miejscu nie była bloga. Szliśmy z Frutem po schodach, odwracając się za siebie co chwilę. W pokoju zdjęłam buty, napoiłam psa, otworzyłam sobie piwo. Potem poszliśmy do hotelowej świetlicy.
Psychoza — godziny poza światem
Nasłuchiwałam bytności nocnego gościa, ale najwyraźniej już go chyba na miejscu nie było, ponieważ nic na to nie wskazywało. W koszu na śmieci leżała butelka po mocniejszym alkoholu, której jeszcze rano tam nie widziałam. Najpierw przymknęłam tylko drzwi do świetlicy, ale potem zdecydowałam się zamknąć je od środka na haczyk zrobiony z gwoździa. To było przestronne pomieszczenie z widokiem na wspominany wcześniej ogródek grillowy. Stało tam sporo mebli. Kanapy, sofy, stół i krzesła.
Wzięłam do rąk jeden z koców i rozłożyłam na kanapie, i ten ruch spowodował, że w powietrzu zaczęły unosić się tumany kurzu. Jakby od bardzo dawna nikt nie dotykał tam niczego. Nie przejęliśmy się tym za bardzo z Panem Frutkowskim. Oboje wskoczyliśmy na legowisko i przykryliśmy się zakurzonym pledem. Panowała tam niesamowita cisza. I bezruch totalny. Idealny plan jak z filmu „Psychoza”. Pusty dom, zakurzone pomieszczenie, cisza, otwarte drzwi wejściowe…
I my jak rozbitkowie na bezludnej wyspie, bez zasięgu w telefonie
Nie miałam kontaktu ze światem. Żadnej sieci telefonicznej, żadnego internetu. Nie było też tam książek ani telewizora. Nie było nawet radia. Nie było niczego, czym normalnie człowiek może się zająć. Tylko cisza.
Frutkowski położył się obok mnie. Przykryłam go kocem. Przyglądałam się ścianom budynku. Były z muru pruskiego. Jedna, niezbyt mocna żarówka stanowiła całe oświetlenie tego pokoju. Wisiała tak po prostu, nie ubrana w żyrandol. Wydawało mi się, że utniemy sobie drzemkę, ale tak się nie stało. Ja sączyłam swoje zimne piwo, a Frutek leżał obok z otwartymi oczami i co jakiś czas wzdychał. Pierwszy raz w życiu byłam tak przy nim naprawdę. Tylko przy moim psie. Głaskałam go za uszkiem i po łapce. On spoglądał na mnie i co jakiś czas układał się coraz to bardziej wygodnie. Nie robiliśmy nic poza byciem przy sobie. Cisza powodowała, że słyszałam, jak bije jego serce. Mogłam skupić się na jego oddechu. Zauważyłam ile w tych tchnieniach informacji dla mnie. Spokojny i ledwie słyszalny oddech pełen był błogości. Głośniejszy powodowany jakimiś uczuciami. Moje myśli krążyły wokół niego. Oglądam jego łapki i pazury. Uszy i oczy.
Znaleziony czas
Przyjrzałam się mu bardzo dokładnie. Zauważyłam, że ma już siwą głowę. Nieco za suchy nosek i kilka brodawek na skórze pod sierścią. Głaskanie i okazywanie mu czułości dawało mu wiele ukojenia. Zawsze się nim zajmuję, i każdego dnia dbam o niego, ale nigdy wcześniej nie byłam tak naprawdę tylko przy nim. Bez muzyki w tle, bez stukania na klawiaturze komputera, bez telefonu przy uchu podczas spaceru. Psychoza tego domu wytrąciła nas ze świata pełnego rozproszeń i pozwoliła na prawdziwe bycie przy sobie. Stał się cud prawdziwy, bo znalazł się czas na coś, o czym wcześniej nie miałam pojęcia, że istnieje. Miałam wrażenie, że w tamtej chwili moja ludzka dusza pierwszy raz spotkała jego psiego ducha i dopiero wtedy naprawdę się poznaliśmy…
Jakbym umarła
W świetlicy z lekka drżało światło. Żarówka zaczynała konać i wydawała ostatnie oznaki życia. Kolorowy motyl, który zabłąkał się tam niechcący, od czasu do czasu przysiadał to na oknie, to na stole. Gołębie spacerowały po parapecie i dziobami stukały w szyby. Z oddali słychać było rżenie koni. Przez uchylone okno do pomieszczenia wpadało chłodne, wieczorne powietrze. Frutek leżał w bezruchu. Ja przestałam myśleć o czymkolwiek. Tak jakby twardy dysk w mojej głowie sam się czyścił. Ze śmieci, z nieużywanych programów, z niepotrzebnych emocji, z rozterek, ze zmartwień. Moja głowa zrobiła się lekka. Jakby nic mnie nie dotyczyło, jakbym już nic nie musiała. Jakbym umarła…
Psychoza pojawia się po północy
Zasnęliśmy z Frutkiem w świetlicy oboje. O północy zaskrzypiały drzwi od pokoju naprzeciwko. Słyszałam odgłosy stukających wysokich obcasów, targanie po starych deskach torby podróżnej i szepty. Najwyraźniej gość hotelowy przebywał w swojej kwaterze i teraz opuszczał swój pokój. Po chwili nastała cisza. Do rana nikt już nas nie przerażał.
Do dziś nie wiem, czy ten ktoś wtedy w hotelu był żywy, czy też był upiorem, który dręczył mieszkańców tego starego domu. Psychoza tamtych zdarzeń do teraz nie jest dla mnie tak do końca wytłumaczona.
Nikogo nie widziałam, wszystko to jedynie dało się tylko usłyszeć. Następnego dnia rano spakowałam się, wsadziłam Frutka do koszyka rowerowego i wyjechałam z hotelu. Nie spotkałam tam do końca swojej bytności swojego gospodarza. Czasem myślę, że byliśmy tam z Panem Frutkowskim od początku do końca całkiem sami…
Na tej stronie znajdziesz więcej naszych blogowych opowieści z drogi, a w naszych książkach (patrz poniżej) czekają na Ciebie historie, które tutaj nigdy nie były publikowane. Polecamy!
Artykuł zawiera autoreklamę
Trochę niepokojący ten gospodarz. Naprawdę trzeba zwracać uwagę na to, gdzie się wynajmuję pokój.
….Ale końcówka….!
Heh miałam trochę podobne przeżycie, na szczęście nie byłam sama. We czwórkę, czyli ja z mężem i koleżanka z mężem, pojechaliśmy zimą na jednodniową wycieczkę. Była to zima. Lata 80 te. Wiadomo – żadnych komórek, minimum telefonów i problemy z wydostaniem się autobusem z małej, choć turystycznej miejscowości. Tak więc zaczęliśmy szukać noclegu. Po dłuugich poszukiwaniach i obiegnięciu wszystkich dostępnych opcji, znaleźliśmy wreszcie kwaterę. W starym pietrowym domku tzw pensjonacie. Idąc dłuuugim korytarzem natknęliśmy się w końcu na słabo oświetloną kuchnię, w której siedziała gospodyni tego przybytku i jej dorosły syn. Nie chcę nikogo urazić, w końcu urody się nie wybiera, ale krótko mówiąc bardzo pasowali do tego mrocznego domu. Oboje byli też niekoniecznie zadowoleni, że zakłócamy im spokoj. Pani wzięła pieniadze z góry i zaprowadziła nas na pięterko, na którym znajdowało się kilka pokoi, od razu mówiąc, że te pokoje są zajęte, tylko goście gdzieś poszli. No ok, godz. ok 20, ale mogli jeszcze gdzieś zabalować. Rozgościliśmy się więc jak mogliśmy, luksusów nie było, byleby przetrwać tę noc. Koniec końców wylądowaliśmy wszyscy w jednym pokoju, bo tak nam było raźniej :D Goście nie powrócili na noc, choć pani jeszcze raz do nas zajrzała i przypomniała, że tamte pokoje są zajęte, po co, nie mam pojęcia. Dziwne odgłosy, skrzypienie schodów, szepty, stuki itp towarzyszyły nam niemal do rana. Rano wyskoczyliśmy stamtąd jak z procy, ale… nie było z kim się pożegnać. Pensjonat był całkowicie pusty, brudny, zakurzony, jakby w ogóle nikt tam nie mieszkał. Podwórko zaniedbane z jakimiś starymi rozpadającymi się gratami. :)
Człowiek potem tak dziwnie się czuje, prawda? :) Ja nie byłam pewna, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy było to jedynie złudzenie…