W GÓRACH Z PSEM. Ślęża według Pana Frutkowskiego.
Pan Frutkowski uwielbia długie, piesze wędrówki. Jego wilcze DNA zawsze szepcze mu do uszka, że jego naturalnym środowiskiem bynajmniej nie jest fotel z wygodną poduszką, ale dziki las, bezdroża i niczym nieskrępowane poczucie wolności. Dlatego właśnie Frutkowski tak dzielnie zdobywa szczyty dolnośląskich gór. Był już na Wielkiej Sowie i Ostrzycy Proboszczowickiej, a teraz opowiem Wam o tym jak zdobywał Dolnośląski Olim, czyli naszą piękną Ślężę. Jak to jest w górach z psem? Posłuchajcie…
Pan Frutkowski naprawdę dostał porządnie po swoim zadku podczas tamtej wyprawy. Zdobył wówczas Ślężę dwa razy w ciągu jednego dnia. Wyruszyliśmy całą brygadą Nieustannego Wędrowania. Ja, Ines i Frutkowski w roli głównej.
(… musiałyśmy go złapać, bo nie miał ochoty pozować do zdjęcia… )
W górach z psem.
Przyjechaliśmy do Sobótki autostopem. Zakwaterowaliśmy się „Pod Wieżycą”. Schronisko to od wielu lat przyjmuje nas, kiedy przybywamy po raz kolejny na spotkanie z Dolnośląskim Olimpem. Zawsze jest tam miło, domowo i bezproblemowo. Z psem również można się zakwaterować, bo nie ma tam dyskryminacji gatunkowej.
Pan Frutkowski był wówczas pierwszy raz w górach, i kiedy zobaczył przed sobą drogę, która biegła pod górę, naprawdę długo zastanawiał się nad tym, czy ruszyć na szlak. Chyba ocenił sytuację pod kątem wysiłku i niewygody, i najpierw przemyślał sprawę, zanim zdecydował się wyruszyć z nami.
Frutek jest niepozorny, mały i raczej strachliwy, więc wykształciła się u niego bardzo mocno ta cecha jego charakteru, która zawsze gruntownie ocenia każdą sytuację, w której się on znajduje w danej chwili. Czasami na szlaku patrzył na mnie tak, jakby chciał powiedź – ty chyba niepoważna jesteś…
Bezpieczeństwo i wygoda – w tej kolejności – zajmują u niego miejsca priorytetowe.
Jeżeli Pan Frutkowski poczuje się niekomfortowo, raczej nie będzie brnął dalej w daną okoliczność. Jeżeli uzna, że droga jest zbyt niewygodna albo zbyt ciężka, również będzie starał się jej uniknąć. Frutek nie jest głupi i dobrze rozumie czym jest droga. Wie, że może być długa i wyczerpująca, że może go styrać, jak już nieraz styrała.
Zna jej wszystkie złe i dobre strony, więc po tych kilku latach nieustannego wędrowania z nami, zaczął więcej się nad drogami zastanawiać. Ocenia je, analizuje, lustruje temat zanim zdecyduje się wejść na szlak. Taki jest Pan Frutkowski.
Natura nie dała mu ani zbyt wielkiej siły fizycznej ani za bardzo imponujących gabarytów, za to obdarzyła go zdolnością logicznego myślenia. Frutek to dziś prawdziwy cwaniak. Nie da się wyprowadzić na manowce…
Wyruszyliśmy przed południem.
Szlak nie był wówczas przeludniony, po drodze minęliśmy raptem kilka osób. Szlaki Ślężańskie zawsze, o każdej porze roku są pełne boskiego wyciszenia.
Uwielbiam tę górę. Od lat przybywam tam, aby kolejny raz zawędrować na jej szczyt. To miejsce szczególne dla całego składu Nieustannego Wędrowania. A tamtego dnia i nasz pies poczuł klimat Dolnośląskiego Olimpu.
Frutkowski pierwszy raz szturmował taki górzysty szlak, który pełen był ostrych kamieni. Te wielkie omijał, ale na tych drobnych musiał stawiać swoje drobne łapki, inaczej po prostu się nie dało.
Frutek, który chodzi boso, zupełnie inaczej przyjmuję swoją drogę. Kiedy jest gorąco, jego bose łapy i „niskie podwozie” bardziej odczuwają temperaturę, która odpija się od nawierzchni dróg i dotyka jego bucha działając również wprost na jego klatkę piersiową i pyszczek. Dlatego unikami asfaltowych traktów w gorące, letnie dzionki. Kiedy zaś jest zimno, najbardziej mrozi od gruntu. Dlatego taki niski, bosy piesek najbardziej odczuwa wyprawy na mrozie. Potrzebuje wtedy kombinezonu, tak jak my kurtek czy płaszczy.
Tak czy inaczej Pan Frutkowski zawsze ma w drodze ciężej od reszty ekipy, więc doceniam każdy jego wysiłek i wszystkie jego i nasze podróżnicze osiągnięcia, które stały się wyjątkowe dzięki jego udziałowi.
W górach z psem, Pan Frutkowski zdobywa Ślężę.
Na szlaku Frutek był bardzo szczęśliwy. To nie jest wysokie wypiętrzenie, raptem 717 metrów n.p.m. Dla niego jednak było to wszystko nowe, trudne i nieznane.
Lustrował teren, oddalał z głównego szlaku, żeby coś tam sobie powąchać, na coś popatrzeć, gdzieś spoglądać w dal oczami pełnymi zamyślenia i tęsknoty. I od czasu do czasu coś sobie tam przekąsił…
Zdumiewały go miejsca, w których się zatrzymywałyśmy. Zadaszone i z ławkami stanowiły dla niego widoczny szok na tym dzikim szlaku. Obwąchiwał teren, zaglądał do śmietniczków, badał ewentualne zagrożenia ekologiczne, bo w paku Ślężańskim śmieci to akurat nie brakuje, i nie znajdują się one jedynie w koszach przydrożnych.
W górach z psem. U szczytu.
Rzadko się zdarza, żeby na szczycie Ślęży były tłumy, i tym razem znaleźliśmy tam spokój i ciszę. Trochę zamieszania robił remontowany kościół, ale i tak było luźno i cicho. Pan Frutkowski był zafascynowany zwiedzaniem.
Wbiegał na schody prowadzące do świątyni, chętnie badał teren przykościelny.
Na wieżę widokową za kościołkiem nie wchodziliśmy. Dla Frutka było to zbyt niebezpieczne, ja osobiście unikam wysokości, a Ines miała problemy z kręgosłupem w tamtym czasie i jako jej mama zabroniłam wspinania się po drabinkach. (To zdumiewające, ale posłuchała mnie… )
Frutkowski wszędzie robił gruntowną lustrację terenu. Wyprawa bardzo przypadła mu do gustu. Potem zeszliśmy z góry i w schronisku spotkaliśmy znajomych, którzy bardzo chcieli wejść z nami na szczyt. Tak więc cała wyprawa zaczęła się od nowa, z tą różnicą, że Frutek już przy kolejnym schodzeniu z góry nie mógł stawać na łapkach, tak miał zdartą na nich skórę. Niosłam go wtedy na rękach bardzo długo…