WIELKA KOPA. Na kolorowym szlaku…
Wielka Kopa nie jest jakimś szczególnym wyzwaniem i osiągnieciem w zdobywaniu szczytów, jednak szlak na jej wierzchołek to piękny i treściwy historycznie kawałek drogi.
Nasza trasa zaczęła się w Wieściszowicach. Prowadził nas zielony szlak. Tamtędy idąc w góry, przechodzi się przez słynną atrakcję turystyczną zwaną Kolorowe Jeziorka.
Jest przy nich strasznie dużo zamieszania. Wszystko to otoczone jest komercyjnym duchem.
Do miejsca tego podobno warto przyjechać latem, trafiając przy tym w słoneczny dzień. Inaczej żadnych kolorowych jeziorek tam nie zobaczycie. Byliśmy już późną jesienią, więc wiem o czym mówię. Rozczarowanie murowane.
Nie zmienia to jednak faktu, że cały ten turystyczny ambaras ma całkiem ciekawe zaplecze dziejowe. Nie koniecznie więc fajnie jest tam tylko wówczas, kiedy zobaczy się kolorowe akweny. Można przecież pogrzebać w przeszłości i oddać się pasji tropienia historii.
Na szlaku na szczyt Wielkiej Kopy mija się wszystkie kolorowe jeziorka, a każde z nich jest częścią istniejącej tu w przeszłości kopalni pirytu. Od tego momentu można się już zacząć cofać w przeszłość…
Pirytowe wyrobiska
Dzisiejsza atrakcja turystyczna w Rudawach zrodziła się w 1785 roku, kiedy to powstała tu kopalnia tego minerału. Pozyskiwany piryt wykorzystywano do produkcji kwasu siarkowego, który niezbędny był przy produkowaniu prochu strzelniczego.
Kopalnia w Wieściszowicach była wykorzystywana przez Prellera, niemieckiego przedsiębiorcy, który w Szklarskiej Porębie otworzył wówczas fabrykę kwasu siarkowego. Niby już po niej śladu nie ma, bo wyrobiska opuszczono po stu latach eksploatowania, jednak nawet bez informacji pisanych bystre oko wypatrzy na tym terenie ruiny po dawnych kopalnianych budynkach.
Same teraźniejsze akweny to nic naturalnego, jednak porzucona kopalnia bardzo szybko zaczęła współpracować z otaczającą ją przyrodą i nastąpił czas przemiany. W dawnych wyrobiskach pojawiła się woda. Tamtejsza gleba, bogata w najróżniejsze związki chemiczne cudnie barwiła ją na kilka kolorów. Żółte jeziorko stworzyła siarka, purpurowe – ruda żelaza, błękitne – związki miedzi.
W sporej odległości od tych wyrobisk znajduje się jeszcze jeden staw, już wyżej na szlaku na Wielką Kopę. Mówią o nim – zielony. Czasem jednak stawał się czarny i to sprawiło, że co niektórzy myślą, że są to dwa osobne akweny. O czarnym jeziorku można też przeczytać, że wyschło. Co jest jak najbardziej zasadne, ponieważ faktycznie woda tam pojawia się jedynie poza okresami suszy.
W tym roku akwen wprawdzie był mokry ale bardziej brązowy aniżeli zielony. Ktoś inny jednak mógł zastać go czarnym. I w ten sposób wokół tego miejsca powstało wiele zamieszania i co niektórzy nie mogą czasem znaleźć zielonego a inni czarnego bajorka.
Kolorowe bajorka. Mekka turysty zorganizowanego
Takie historie i takie atrakcje witają wędrowca, który tamtędy podąża na szczyt Wielkiej Kopy. Mija się tłumy, które im wyżej w góry, tym bardziej się przerzedzają. Na miejscu pachnie jedzeniem. Funkcjonuje tam jakaś gastronomia.
Turyści chodzą po wyrobiskach, robią sobie sesje zdjęciowe. Ruch jak w Rzymie. Przed tym wszystkim, jeszcze zanim przekroczy się drewnianą bramę do tego magicznego świata, na parkingu – jednym z wielu – trzeba zostawić samochód. I to jest jedyny przymusowy koszt wejścia na teren Kolorowych Jeziorek. My zostawiliśmy go znacznie dalej i ostatecznie nie zapłaciliśmy nic. Ceną za to był dużo dłuższy marsz..
Tamtego dnia prawdziwym celem wyprawy była Wielka Kopa, kolorowe bajorka po prostu znajdowały się po drodze.
Miejsce to, choć wielbione w świecie turystycznym, nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Taka jestem – wole ciszę…
Wielka Kopa
Góra ma 871 metrów n p m. Kiedy minie się dawną kopalnię, usytuowaną na jej stoku – las i wszechobecna cisza przynoszą ulgę. Zmienia się atmosfera i głowa zaczyna odpoczywać. Teren wokół jest mocno zadrzewiony, szlaki często się rozchodzą, należy więc być czujnym.
Na niektórych odcinkach trasy jest bardzo dziko. Nie ma tam ubitej drogi, dokoła knieje, bardziej panuje tam mrok aniżeli jasność, ponieważ las jest chwilami bardzo zwarty. Dużo tam sosen i dlatego też w powietrzu pachnie żywicą.
Kiedy na szlaku nie ma turystów i nie słychać ludzkich głosów, można tam poczuć się jak w pierwotnym lesie. Podejście to jest łagodne. Doskonałe dla osób starszych oraz dla małych dzieci. Nic nie stwarza większych trudności, choć im bliżej szczytu – tym większa zadyszka.
Miło jest tam też z powodu tego, że nie zabrania się wędrować po górach z psami. Nie wszędzie w podobnych miejscach jest to dozwolone.
Mogłoby się wydawać, że Wielka Kopa, podobnie jak większość szczytów górskich, obiecuje na finiszu cudne widoki. Nic bardziej mylnego. W tym przypadku ze szczytu nie widać absolutnie nic. Byłam nieco rozczarowana…
Na szczycie
Zastaliśmy tam niewielki plac, na którym ustawiono drewniane ławki i stół. Dokoła wszystko otoczone jest przez ogromne głazy. Na środku miejsce po ognisku.
Zrobiliśmy sobie kilka zdjęć upamiętniających górskie osiągnięcia Pana Frutkowskiego, odpoczęliśmy chwilę i powróciliśmy na szlak.
Nieco niżej, w drodze powrotnej, tuż niemal pod samym szczytem znajduje się taki chyba nieformalny punkt widokowy, który pozwala wędrowcom zrekompensować sobie rozczarowanie z wierzchołka. Tam można się pozachwycać…
Kiedyś na szczycie Kopy stała wieża widokowa. Po wojnie została rozebrana. Mówią, że nie ma po niej najmniejszych śladów, ale to nieprawda. Bardzo łatwo ustalić, w którym miejscu się znajdowała.
Droga powrotna zleciała dużo szybciej. Szlak tonął w późnym popołudniu. Stawało się coraz ciszej, coraz bardziej bezludnie.
Po drodze można tam odpocząć w specjalnie wytyczonych do tego celu miejscach.
Gdzieś między drzewami przemykają grzybiarze. Omijają szlaki turystyczne i przyświecają sobie bezdroża latarkami. Wyglądają jak leśne duchy…