WIEŚ MIECZKÓW. Na starej drodze dolnośląskiej
Było lato i choć pogoda tamtego dnia nie dopisywała wesoło, zdecydowałyśmy się na ten wypad rowerowy, na końcu którego miała być wieś Mieczków. Potrzeba nam było jakiegoś celu, bo inaczej nie wiedziałybyśmy kiedy zawrócić. Nie znamy bowiem umiaru w drodze. Kiedy wyruszymy, nie czujemy potrzeby żeby zjeżdżać do domu…
Niebo od samego rana bardzo się burmuszyło. Słońce schowane za chmurami, straszyło deszczem i świat był jakiś taki smutny. Pomimo tego zaryzykowałyśmy. Postanowiłyśmy wyruszyć w drogę.
Wakacje pod gruszą
Nasza trasa ze Środy Śląskiej zaczynała robić się ciekawa, kiedy porzuciłyśmy ruchliwą drogę i w Piersnie skręciłyśmy do Samborza. Tam rzadko spotyka się auto, robi się luźno na szlaku, można jechać obok siebie, umilać sobie czas rozmową. Pomimo asfaltowej nawietrzni, czuje się ducha czasów. Dziur tam tyle, że jazda rowerem to prawdziwy slalom gigant. Trzeba się nagimnastykować aby je wszystkie ominąć. Trasa ta pomimo, że wyłożona asfaltem, swoje lata już ma. Na poboczach rosną stare owocowe drzewa różnych gatunków. Jest tam też taka pyszna, bardzo leciwa grusza. Zdarzało się nie raz, jak os nie było, że siedziało się tam pod tym drzewem i zajadało gruszki jak miód słodkie aż brzuch rozbolał…
To trasa, którą dość często wybieramy do wędrowania. Ten kierunek bardzo jest treściwy historycznie. Po drodze tyle dziejów do opisania i śladów po nich, że czasami ciężko wszystko naraz ogarnąć. Dlatego wracamy tam co roku. To po Samborz, to po Jarosław, Gościsław, Pielaszkowice albo wieś Mieczków …
Przy Wielkiej Rzece Aut
Tam, po obu stronach autostrady świat jest bardzo piękny. Pól dużo, dróg gruntowych sporo i co chwilę wiadukty nad Wielką Rzeką Aut. Niektóre z nich są bardzo ruchliwe, inne mniej, ale są one dziś w powszechnym użyciu. Jednak znajdują się tam również takie przejścia, do których prowadzą jedynie trasy pyliste. Bez asfaltowych albo betonowych nawierzchni. Można tam co najwyżej dziewiętnastowieczną kostkę z granitu spotkać, albo też zupełnie nic, tak jak na tej starej drodze z Samborza do Mieczkowa. To drogi – legendy. Czas zaczyna je zmieniać w użytki. Kiedyś, dawno temu niejednokrotnie maszerowaliśmy tamtą trasą. Zaraz za stosunkowo nową cerkwią w Samborzu…
… wchodziło się na granitowy szlak, który powoli przechodził w polniaka.
Wił się między uprawami i po starym wiadukcie aż do samego Mieczkowa. Tak zapamiętałam tę drogę i weszłam w nią jak w dym, pewna swego. Szybko jednak okazało się, że czasy się zmieniły…
Rzecz o zającach
W połowie naszej wyprawy oczekiwałyśmy przeprawy po starym wiadukcie, pod którym biegnie autostrada. Nie sposób tam zabłądzić, droga prosta jak w mordę strzelił. Na rower nie jest to szlak najwygodniejszy. Najpierw kostka brukowa, od której robią się zęby wyszczerbione, kiedy się po niej długo jedzie. Błotniki rowerowe szybko się łamią i szprychy wykrzywiają, a potem koła mają bicia…
Później szlak zmienia się w piaszczysty i rowery się ślizgają. Jednak wokół tyle przestrzeni, że nic to. Można z przyjemnością prowadzić maszyny i wzdychać do Bożego świata, fotografie robić…
Kiedy trasa sprzyjała, wsiadałyśmy na rowery i próbowałyśmy jechać. Ciche byłyśmy, bo to eko transport. Zające wystraszyłam, które spały na miedzy. Zerwały się jak szalone. Jeden w prawo, drugi w lewo, a potem na odwrót …
Ja po hamulcach! Zając z całej siły przypierdzielił w przednie koło. Stanął, otrząsnął się zdziwiony i w nogi! A drugi za nim. Dzięki Bogu, że równowagę złapałam i nie zaliczyłam gleby. Ale zdążyłam się im przyjrzeć. No piękne były… ;)
Wiadukt
Przejście powinno być widoczne już daleka, jednak tym razem tak się nie stało. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy aby nie zgubiłyśmy się na tym polu. Jednak w pewnym momencie było już słychać oprócz skowronków, również dźwięki autostrady. Taki specyficzny szum przejeżdżających samochodów. Pomimo, że pole widzenia nie było jasne, niemożliwe przecież jest, aby droga się nagle tak urywała…
A jednak! Jak najbardziej tak się stało. Wyrosło przed nami (na tym leciwym szlaku, który od zawsze służył tu ludziom i który widzę wyraźnym na mapie dziewiętnastowiecznej) pole kukurydzy. Nie ma zmiłuj się. Droga zniknęła.
Cóż było robić? Zawracać? To przecież porażka. Po krótkiej naradzie zdecydowałyśmy się wejść w uprawę i możliwie jak najbardziej bokiem ją obejść. To nie mogło być daleko stamtąd do wiaduktu, ponieważ tak wyraźnie słychać było przejeżdżające auta. Weszłyśmy w ten gąszcz i zaczęłyśmy się przedzierać. O ile na nogach nie stanowiłoby to większego problemu, to z rowerami jednakowoż łatwo nie było. Pies siedział w koszu, żeby nie narazić go na zgubienie w tym kukurydzianym buszu.
I wtedy Ines zwróciła uwagę na pewną rzecz, o której nikt wcześniej nie rozmyślał. Frutek siedział w koszu, nakryty metalową kratą dla bezpieczeństwa, a krata ta przypięta była bardzo solidnie. Chodziło o to, że gdyby cokolwiek nam się tam złego stało, na przykład jakieś nieszczęście pozbawiłoby nas życia, Frutek nie miałby najmniejszych szans uwolnienia się z kosza, choćby po to żeby uciekać. To była ważna chwila. Po tamtej wyprawie Frutkowa krata została zmodernizowana. Przód jej usunęłyśmy w ten sposób, żeby nie miał możliwości wyskoczenia z koszyka podczas jazdy, ponieważ blokował go mój, jakby nie patrzeć, masywny zadek. Natomiast gdyby, nie daj Boże, wydarzyło się coś nieoczekiwanego – wypadek, albo inne straszliwości – Frutek bez problemu przecisnąłby się przez otwór ewakuacyjny i mógłby dać drapaka.
Oczywiście nie jest to gwarancja bezpieczeństwa, jednak pomimo wszystko zwiększa to jego szanse na przeżycie w podobnych okolicznościach. Gdyby nagle okazało się, że tracę przytomność i ląduję z rowerem w jakiejś dziczy, to los psiaka szczelnie zamkniętego w koszu, o ile się nie ocucę, były straszliwy.
Zwłaszcza tam gdzie wówczas zawędrowałyśmy. Żywego ducha jak okiem sięgnąć. Wtedy byłyśmy tam w tandemie, ale ileż to niezliczonych razów jestem w podobnych miejscach jedynie z psem?
Sarenka…
Ten wiadukt zapewne ma jakieś zastosowanie. Sądzimy, że jest to przejście dla zwierząt. Muszą takie drogi być dla nich organizowane w podobnych miejscach. Konstrukcja jest w dobrej kondycji. No musi być, przecież pod nią przejeżdżają samochody. Żeby tam dotrzeć, musiałyśmy przedzierać się przez pole kukurydzy. Słyszałyśmy tam chrumkanie i Ines wtedy bardzo zbladła. Potem zobaczyłyśmy sarenkę. Gapiłyśmy się na nią bardzo sugestywnie, żeby dać jej do zrozumienia, że tu jesteśmy i że powinna uciekać. Ale ona nie uciekała…
Może dlatego, że zwyczajnie wiatr wiał w innym kierunku i nas nie wyczuła. I byłyśmy może za daleko, żeby nas zobaczyć. Nasza obecność zagłuszana była przez autostradowy szum i zwierzę zwyczajnie nas nie usłyszało? Jednak my pomyślałyśmy tylko o tym, że skoro nie ucieka, to może jest chora na wściekliznę. Czarnowidztwo na pierwszym miejscu i na priorytecie jak widać. No i rzeczywiście bardzo nas to zaniepokoiło, bo wiadomo, że jak dziki zwierz nie ucieka, to jest coś nie halo. W tych okolicznościach, na wszelki wypadek zdecydowałyśmy się na odwrót. Poczekałyśmy chwilę w ukryciu i obserwowałyśmy z daleka co się dzieje. Niedługo potem sarenka zauważyła nas i czmychnęła. Ruszyłyśmy więc dalej, omijając bardzo blisko miejsca, z których słychać było świnie i dotarłyśmy na wiadukt. I tam, nie wiedzieć dlaczego poczułyśmy się w miarę bezpiecznie.
Bardzo spokojnie już oglądałyśmy Wielką Rzekę Aut z góry i robiłyśmy fotki. Stanęłyśmy na kawałku betonu i od razy poczułyśmy się jak w domu. To bardzo działało na podświadomość. Zrozumienie tego nie jest niczym miłym. To smutne, że człowiek pozwolił się tak zaprogramować. I my też takie jesteśmy, choć wcale o to nie zabiegałyśmy…
Wieś Mieczków na horyzoncie
Wcale nie chodziło o Mieczków, ale o drogę. Nie w tym rzecz, żeby gdzieś docierać, ale żeby wędrować. Wieś ta położona jest bardzo pięknie, bo od zawsze jak wyspa wśród pól. Bogactwo w niej dawne widać do dziś gołym okiem. Duże domy gospodarskie, brukowana solidnie ulica, dwa koscioły, cmentarz, willa…
Wieś Mieczków to nie jest kombajn turystyczny. Jeżeli ktoś ma chęć tam zwiedzać, to nie może być turystą. Turyści bowiem nie zaglądają do podobnych wsi, gdzie nie ma tradycyjnych atrakcji, do których należy bilet kupić. Tutaj, jeżeli naprawdę chcesz coś zobaczyć, to musisz się postarać, ponieważ dla większości ludzi, to w Mieczkowie „nic nie ma”. Wieś ta, choć niejałowa historycznie, na terenie swoim nie ma zbyt wiele klasycznych ciekawostek. Ani dworu nijakiego ani parku dominialnego tu nikt nie znajdzie…
Wieś Mieczków. Środkiem drogi…
To nie była ongiś wieś lepianek z niewielkimi zagródkami. To było sioło gospodarzy. Sporo tu domów potężnych. I takich mieszkalnych i po innych funkcjach. Sklepy przedwojenne, mleczarnia, willa z budynkami gospodarczymi.
Mieczków był bardzo ekspresyjny. Działo się tutaj wiele. Życie pełną gębą. Wszystko co tam zastałyśmy, było bardzo praktyczne i sporo z tego po wojnie ocalało, żeby nie powiedzieć, że niemal wszystko.
Wieś jest ciekawa, jednak nie ściąga tu wędrowców, ponieważ nie słynie w świecie.
Byliśmy tu już kiedyś i bardzo mocno skupieni wtedy na opuszczonym kościele w Mieczkowie. Kto nie zna tej historii, zapraszamy TUTAJ. Klikajcie i czytajcie o skarbach Mieczkowa, o których prawdziwie świat nie słyszał.
Wieś Mieczków. Kościół świętego Andrzeja Boboli i nie tylko…
Tamtego dnia zajrzałyśmy na teren drugiej świątyni w tym miejscu, do kościółka pw. św Andrzeja Boboli. Dwa przybytki Pańskie w jednej wsi to nic nadzwyczajnego i zdarzało się dość często po czasach reformacji. Już w pierwszej połowie XIV stulecia w miejscowości tej istniał kościół, który został na piśmie wzmiankowy w tamtym czasie. Pod koniec XV wieku, na miejscu dawnego, zapewne drewnianego przybytku, wybudowano murowany dom modlitwy. Dzisiejszy kościół Boboli. Świątynia ta, zawsze katolicka, nie jest w moich oczach szczególnie ciekawa. Zdecydowanie bardziej zajął mnie leżący obok, opuszczony, dawny kościół należący do ewangelików.
Przy kościele znajduje się teren dawnego cmentarza. To klasyczny zestaw. Ze starych mogił zostało niewiele.
W Mieczkowie w oczy często rzuca się ruina.
Przystanęłyśmy też przy willi Büttnnera. Kimkolwiek był, kasy miał jak lodu.
W centralnej części tego wiejskiego założenia zastałyśmy resztki pomnika. Przyznam się, że zanim zajęłam się historią tego obiektu, myślałam, że jest to pręgierz. Nie było to niemożliwe i tak mi jakoś pasowało. Nie przyjrzałam się po prostu obeliskowi, jedynie z daleka na niego okiem rzuciłam.
Dopiero po wgłębieniu się w ten temat dociekłam, że to resztki dawnego pomnika poległych w wojnie francusko-pruskiej. Rok 1870. Człowiek uczy się całe życie, a i tak głupi umiera…
Choć wieś Mieczków z całą pewnością mnóstwo ma w swojej historii najróżniejszych tajemnic, jakoś nie ułożyła się ona na moim sercu na tyle wygodnie, abym ją prawdziwie poczuła. Nigdy miejscowość ta nie obudziła motyli w moim brzuchu i nie sprawiła, że przeszył mnie dreszcz emocji. Bardzo starałam się wprawdzie dotykać jej z czułością, przybywałam tam nie raz, jednak to nie jest moja mekka. Nic tu po mnie więcej…
Do domu wracałyśmy przez Sokolniki.
Tam przeprawiałyśmy się kolejny raz przez autostradę. Zawsze w drodze, nieustannie na łonie dziejów, bez przerwy na kartach historii, o której mało kto pamięta …
Mieczków zachwyca mnie wygodną, starą drogą z drobnej kostki. Gładką i szybką na rowerze, zwłaszcza z zachodu na wschód (lekko w dół i zwykle z wiatrem).