Polem, lasem, starym brukiem. WYPRAWY ROWEREM
Są takie dni, że „czasami człowiek musi, bo inaczej się udusi”. I wtedy z pomocą przychodzi mi terapia rowerowa. Dolnośląska oczywiście…
Mieszkam w samym środku regionu. Nie potrzeba mi więcej przestrzeni, żeby zaplanować terapeutyczną wyprawę rowerową. Muszę tylko wytrzymać do weekendu. Warto wybrać się w podobną drogę dla takiego widoku…
Kiedy przybywam do tego miejsca, zawsze zatrzymuję się tam, przysiadam. To krawędź „mojej” Doliny Odry. Za polami rzepaku wije się rzeka, trzeba tylko powędrować w las, żeby ją zobaczyć. A po drugiej jej stronie, hen na horyzoncie – wznosi się wieża kościoła św. Walentego w Lubiążu.
Od razu stres puszcza i człowiek czuje się lepiej. Wtedy z reguły wypuszczam się tą polną drogą w dół. Nie sposób jej się oprzeć…
Dolnośląska terapia rowerowa
Jednak to nie tylko same widoki. Najpierw są przygotowania do drogi, choć właściwie nie ma ich za wiele. Sprawdzam pogodę na necie (czy brać coś przeciw deszczowego). Szykuję kanapki, butelkę wody i snickersa (lubię tego niezdrowego dziada). Gdy pod koniec jakiegoś ciężkiego tygodnia – takiego, że wszystkiego się odechciewa, zaczynam coś tam podkręcać przy rowerze, poprawiać – to już wiem. Zaczyna się rowerowy niepokój. Następnego dnia, najwcześniej jak się da wyruszam w drogę!
Uwielbiam poranek już na siodełku. Wtedy jest moc. Dolnośląska.
Zapomniałem. Przecież zawsze najpierw jest jakiś plan.
Wyprawy rowerem. Planowanie
Mam taką pasję odwiedzania miejsc zapomnianych, zaginionych i niechcianych, dlatego rower jako środek transportu stwarza tu zupełnie nowe możliwości. Można sobie cichutko podjechać pod jakiś zrujnowany pałacyk, pozostając niezauważonym przez nikogo.
Ukryć maszynę w pokrzywach i spokojnie sobie pourbexować.
Wyprawy rowerem i urbexowanie znakomicie się uzupełniają. Nakreślam sobie taki plan, którędy i gdzie chciałbym dotrzeć na dwóch kółkach. To jednak tylko schemat i ramy. Dobrze jest je mieć. Przewidywać w trasie przewagę asfaltu, czy drogi gruntowej. Jednak często pomimo planowania podróżowania szosówką, ląduję w piachach, a terenowcem podróżuję po rozgrzanym asfalcie.
Pierwsze kilkanaście kilometrów to zawsze jest zryw. Ale tak trzeba. Z każdym następnym odcinkiem trasy, z każdą kroplą potu, nerwowym uderzeniem serca i oddechem gubię po drodze swoje frasunki i problemy. Z pracy, domu, osobiste, zdrowotne czy finansowe. Odrywają się ode mnie jak zeschłe liście na wietrze. Nie zapominam o nich ale w drodze stają się mniej ważne. Przestają być kosmiczne, a stają się ludzkie. Do wytrzymania.
Czasami, kiedy zobaczę ciekawą boczną drogę, która nie należy do mojego planu, to i tak skręcam. Myślę wtedy, że może nie dotrę do swojego celu, ale za to zobaczę coś nowego, nieznanego, ciekawszego. Wtedy włącza się spontan.
Z reguły tak bywa, że taka improwizacja prowadzi mnie na…
Manowce
To częste zjawisko w moich eskapadach. Manowce to też terapia rowerowa, gdyż często jest tak, że leśna droga gęstnieje nagle wysoką trawą, łapiącą za łydki, wplątującą w łańcuch i nagle urywa się. Czasami na jej końcu jest niespodzianka.
Wiata rybaków, która choć staw rybny dawno wyschnięty, ona stała się dla mnie schronieniem spadającym jakby z nieba, kiedy znad koron drzew objawiła się znienacka chmura burzowa.
Niekiedy manowce są pozorne, bo to jedynie przeszkoda w terenie do pokonania. Takie są wyprawy rowerem bez oznaczeń na szlakach.
Ta podwójna zapora stanęła mi na drodze. Napotkałem ją jadąc nasypem rozebranej linii kolejowej. Ma za zadanie uniemożliwić wejście na wiadukt, który bardzo stary jest, zmurszały i bez barierek.
Wszystko zrozumiałe ale przecież nie będę zawracał. Swoją drogą, nie myślałem, że przez taką wąską wyrwę można przecisnąć rower. I choć po drugiej stronie barierki czekały na moje łydki krwiożercze i dzikie jeżyny, to do celu dotarłem. Ten „mój” Dolny Śląsk dla rowerzystów spoza brukowanych ścieżek, ciekawy jest. Mnogość bocznych dróg, czyli dawny, „gęsty” układ komunikacyjny, powstały „pod konia” – dziś sprzyja cyklistom. Mam na myśli nie tylko drogi asfaltowe. Polniaki to poezja.
Jest ich dużo, a wprawne oko wychwyci różnicę między nimi nawet dziś. Czy to szlaki komunikacyjne, czy tylko dojazdówki do pól. No i bruki…
Wyprawy rowerem. Bruków ci u nas dostatek
Pojawiają się nagle na mostkach, czy w środku wsi. Lub też wiją przez lasy.
Po co bruki w lesie? Aaa.. bo bunkry tam na przykład kiedyś były, więc do dowozu zaopatrzenia wojskowego budowano je.
Rowerzyści nie lubią bruków. Nie dziwie się. Są jednak dwie techniki jazdy po nich. Albo jedziemy około 10 cm od zewnętrznej krawędzi, gdzie przez lata spływająca z nich woda formuje wąskie, piaszczyste pobocze albo samiuśkim środkiem, ponieważ tam głębokość szczelin między brukowcami jest najwęższa. Wtedy najmniej telepie. Niezależnie od rodzaju drogi, przy moim, dość wysokim tempie jazdy, w pewnym momencie siły odpływają i nadchodzi czas na odpoczynek.
Postoje
Najlepsze, najprzyjemniejsze są jakby stworzone do tego celu śródpolne kępy drzew. Gdy skwar dokucza i powietrze faluje od upału, one dają ożywczy cień. Kiedy wieje nieprzyjemny, wilgotny wiatr, osłaniają przed jego chłodem. No i czasami zdarza się, że mają swoją jakąś ukrytą historię.
Nie musi to być jednak kępa drzew. Dobrze sprawdzi się też chłodny i dający cień mur parkowy, nieistniejącego dworu…
Lub 100 letnia czereśnia na śródpolnej drodze.
Wyjmuję kanapki z sakwy, posilam się. Odczuwam przyjemne zmęczenie. Endorfiny działają. Błogostan. Senność. Relaks. Sen.
Tak, czasem pozwalam sobie na drzemkę. Potem wracam na szlak.
Wypatruję widocznej wieży kościelnej, czyli najbliższej wsi. Możliwe, że tej z mojego planu ale niekoniecznie. Zajeżdżam do miejscowości, fotografuję lub zasięgam informacji o tym, czy jest tu coś ciekawego do obejrzenia.
Wyprawy rowerem. W wiejskim sklepie na tyłach
A gdzie najlepiej zdobyć takie info? Wiadomo. Pod wiejskim sklepem, lub raczej za nim, na tyłach. W tych intymnych, piwnych kącikach – za dyskretnymi płotkami, czy winobluszczami – bo przecież picie alkoholu w sklepie i jego obrębie jest… bla, bla, bla… Wiadomo o co chodzi.
Te piwne, za sklepowe kąciki to swoisty „folklor wiejski”. Jakich tam można spotkać oryginałów! Niektórzy naprawdę sporo wiedzą o swojej okolicy. Czasem trzeba się zintegrować przy pomocy piwa albo dwóch aby zlokalizować jakiś tamtejszy zagubiony wśród ruder i 100 razy przebudowywany zabytek.
Oczywiście nie zawsze jest tak towarzysko. Równie często nie mam ochoty na żaden kontakt.
Zdarza się, że za takim sklepem można w obiektywie coś fajnego uchwycić…
Mamy tu otwieracz ścienny łańcuchowy i popielniczkę podhełmową strażacką.
Po zdjęciach, rozmowach i poplecowych poklepywaniach nadchodzi czas powrotu.
Zjazd do bazy
Staram się wracać z takiej całodniowej wyprawy najkrótszą drogą, po linii możliwie prostej. Jak jest las, to przez las. Jak są pola, to na przełaj, ale nie zawsze to wychodzi. Nie używam GPS, więc czasem po prostu gubię się.
Ale ja to lubię. W linii prostej nigdy daleko od domu nie jestem, więc nie panikuję. Czasem mam towarzystwo.
Wtedy jazda jest inna, spokojniejsza. Jest inaczej…
Z reguły jestem jednak sam i czuję się odpowiedzialny tylko za siebie. Dopadnie mnie noc w lesie, to trudno, wtedy będę się martwił. Nie jestem nie wiadomo gdzie. To moje tereny.
Nie mam parcia na daleki cel
Choć kilometrów na trasie robię sporo, to raczej lustruję najbliższą swoją okolicę. Ale za to dogłębnie. Zapoznaję się z lokalnymi dróżkami niczym z jej krwioobiegiem.
Penetrując te swoje boczne i mniej boczne drogi, rejestruję ich rozkład i połączenia…
Nie spotykam na nich zbyt wielu wędrowców rowerowych. Czasami na asfalcie wyprzedzają mnie profesjonalni kolarze w tych swoich specjalistycznych opiętych strojach, z żelowymi „dupkami” wszytymi w uniformy. Ale to inny świat. To nie takie same wyprawy rowerem. Łączy nas tylko chyba to, że pedałujemy. Zresztą, szybko znikają na horyzoncie. Częściej mam takie spotkania…
Czasem jednak, specyficzny rowerzysta też się napatoczy.
Od dziecka lubiłem wyprawy rowerem. Chociaż posiadam samochód i motocykl też kiedyś miałem, „bicykl” nigdy nie poszedł w kąt. Każdy z tych pojazdów daje inne możliwości i wrażenia. Te maszyny się nie wykluczają. One się uzupełniają…
Dolny Śląsk! Miałem tam piękny czas! Wracają wspomnienia! Dzieki.
[…] ale naprawdę. Po prostu dużo wędrujemy w tandemie. Nieustannie. Stworzyliśmy wspólnie wiele treści blogowych. Zajechaliśmy na bezdrożach dolnośląskich Corsę. Zdarliśmy niejedną parę butów. Paliliśmy […]