ZAMEK W LEŚNICY. Sztuka samotności…
Zamek w Leśnicy był jedynie pretekstem, żeby wyruszyć w tę drogę. Byłam tam już tak wiele razy, że dla mnie to nic nowego. Dokądś jednak dobrze jest jechać, żeby wiedzieć, kiedy zawrócić. Potrzebowałam tej trasy, żeby pozrzucać z siebie całotygodniowy stres. Tak odpoczywam. Sama na szlaku…
Jeszcze w sobotę wieczorem plan był zupełnie inny. Umówiłam się na wspólne wędrowanie na rowerach z przyjacielem, a jechać mieliśmy w zupełnie innym kierunku. Następnego dnia o świcie okazało się, że wszystko wzięło w łeb i na szybko trzeba mi było poszukać sobie nowego celu. Zostaliśmy tylko we dwoje – ja i Frutek. Dzień dopiero jaśniał. Moje sakwy przy rowerze były gotowe, koła napompowane, Frutkowski nastawiony na przygody. W samotności na szlaku spodziewam się zawsze samych zalet, a więc nie zmartwiłam się zbyt mocno. Kiedyś, dawno temu z samotnością sobie radziłam, teraz z nią współpracuję. A to nie to samo…
Sztuka samotności
Kiedy człowiek zostaje sam i nie wie co ze sobą zrobić – to jest problem. Jednak kiedy zostaje sam i potrafi się fantastycznie zorganizować – to jest sztuka. To opowiadanie będzie o drodze, i o tym co na niej widziałam. Napiszę również nieco o historii co ciekawszych obiektów, jednak przede wszystkim będzie to pogadanka o tym, jak nauczyć się być szczęśliwie samotnym. Bo sądzę, że wielu jest ludzi, którzy znajdują się w takich okolicznościach, ale nie wiedzą jak podobny stan osiągnąć. W moim przypadku ogromną przewagę ma doświadczenie w tym temacie. Znam już chyba wszystkie rodzaje samotności, więc kiedy ona do mnie przychodzi, niczym mnie nowym nie zaskakuje. Taka okoliczność jest dla mnie bardziej normalna aniżeli czyjekolwiek towarzystwo. Większość ludzi powie mi, że to jest bardzo źle, jednak ja tego tak nie widzę. Samotność daje mnie ogromne możliwości aby się rozwijać, przeżywać, realizować. Ale przede wszystkim daje mi czas. Mnóstwo czasu. A ja wiem, co z nim zrobić…
Więc często wybieram samotność, a nawet jeżeli nie, i ona po prostu sama się zjawia, przyjmuję ją. Akceptuję. Tak było wtedy. Zostałam sama i mogłam wszystko zaplanować od nowa. Nic złego się nie stało.
Film typu Droga
Już kilka dni wcześniej zastanawiałam się nad możliwymi celami do rowerowej, całodziennej wędrówki. Uwielbiam tak wypłynąć na głęboką wodę, zdana sama na siebie, tylko sobie podporządkowana i całkowicie wolna. W takich okolicznościach jest wreszcie czas na rzeczy, o których w tygodniu można jedynie pomarzyć. Wsiadam na rower, ruszam przed siebie wczesnym rankiem. Na drogach jest pusto, powietrze czyste i chłodne. Pokonuję kilometr za kilometrem. W głowie gotują się myśli. Są nakręcone obowiązkami, planami, pracą, ale kolana pracują, oddech jeszcze nie wyrównany, ciało nie rozgrzane. Robi się ciężko pod górkę, i z głowy zaczynają wypadać pierdoły, które jak śmieci obciążają i uciskają umysł. Miasto zostaje daleko w tyle. Dookoła widzę pola. W zależności od pory roku – kwitnące, złote albo pachnące ziemią. Trawię ostatni stres. Powoli zapominam, co było przed chwilą. Jeszcze pół godziny, a zajmować mnie będą tylko krajobraz na szlaku i moje cele. Miejsca, które wybiorę na odpoczynek i piknik.
Odcinam się od rzeczywistości. Całkowicie się od niej odrywam. Następuje taki moment, kiedy prawdziwie odpoczywam. Mój twardy dysk zaczyna się czyścić. To jest przyjemne :) Wtedy niczego i nikogo mi nie trzeba. Od lat stosuję na sobie podobne zabiegi i dzięki nim bardzo polubiłam samą siebie. Doceniłam własne towarzystwo i zaradność. Nauczyłam się nie bać drogi, pokonywać słabości i kochać to co mam, nie pragnąć więcej.
Jeden dzień na szlaku
Niedziela zapowiadała się pogodnie do pewnego momentu. Spodziewałam się deszczu, jednak nie szczególnie się nim przejmowałam. Zdecydowanie lepiej poróżuje się w taki sposób, kiedy żar nie leje się z nieba, a mi chmury wisiały nad głową. Miałam ze sobą kurtkę, ale tego dnia ani razu nie założyłam jej na siebie. Droga ze Środy Śląskiej do Leśnicy najkrótsza jest po prostej linii, trasą 94, jednak to słaba frajda. Wybrałam dużo dłuższy, ale zdecydowanie ciekawszy szlak, na którym bardzo korzystał Pan Frutkowski. Polne dróżki zawsze należą do niego. Wtedy często schodzę z roweru, wyciągam go z koszyka i pozwalam mu maszerować. Kilometr, dwa, czasem trzy…
Tamtej niedzieli zatrzymywaliśmy się również w lesie miękińskim. Pachnie tam żywicą i grzybami. Wszędzie słychać było zbieraczy leśnych darów. Z koszykami i w milczeniu przedzierali się przez knieje w poszukiwaniu kozaka czy podgrzybka. Las tam jest bardzo piękny, ale i nieco groźny. Często widuję między drzewami dzikie zwierzęta. Tamtego dnia dzikie świnie paradowały po asfalcie przechodząc z jednej strony lasu na drugą. Nawet specjalnie się nie spieszyły. Na luzie przekraczały szosę. Widziałam je ze sporej odległości, ale inny rowerzysta dosłownie minął je o krok. Kiedy podjechał bliżej mnie, zauważyłam jak pobladł bidulek…
Zamek w Leśnicy na horyzoncie
Ze Środy Śląskiej droga nasza prowadziła przez Szczepanów, Święte, Kadłub…
I Krępice. W podlinkowanych na pomarańczowo nazwach miejscowości znajdziecie sporo ciekawych historii na ich temat. Warto zajrzeć, bo choć nieznane, to bardzo interesujące są to miejsca na Dolnym Śląsku. Krępice mogłyby mnie od razu zderzyć z ruchliwą drogą 94, jednak znalazłam inną alternatywę. Wjechałam w ulicę Kwiatową, przy której mijałam kilka zakładów produkcyjnych, a potem wrzuciło mnie na stary gruntowy szlak z dziurami pamiętającymi czasy przedwojenne. Taką całkowicie nieznaną mi dotąd trasą dojechałam prosto do Żar. Kierowałam się na czuja, znowu ufając swojej orientacji w terenie, choć w większości przypadków gubię się przy podobnych akcjach. Pomagało mi bardzo to, że stamtąd słyszałam głośny świst przejeżdżających aut, i choć ich nie widziałam, nie traciłam kierunku. Od tego momentu do celu było już niedaleko. Zamek w Leśnicy był na wyciągnięcie ręki…
Dziki w miękińskim lesie
Podczas tej trasy po drodze spotkałam mnóstwo ciszy. Gdybym nie znała drogi, nie miałabym kogo o nią zapytać. Ludzie w niedzielę długo śpią. Na bocznych trasach nie jeździ zbyt dużo aut. Można się w takiej samotnej wyprawie zatracić, zwłaszcza, kiedy otacza człowieka dolnośląska ziemia. Pustka na szlaku jest jak błogosławieństwo. Po godzinie czy dwóch w takich okolicznościach zaczynam słyszeć własne myśli i zauważam, że nie są już takie rozczochrane. My z Frutkiem dobrze się razem czujemy. Nie jesteśmy w relacji – pani i pies, jesteśmy dwojgiem wędrowców. Prawdziwie spędzamy ze sobą wolny czas. On nie jest na wymuszonym spacerze z obowiązku, on jest na wyprawie. Przeżywa przygody, poznaje nowe miejsca, zapachy. Kładzie się w trawie, wygrzewa w słońcu, pije wodę z rzeki czy ze stawu. I oboje lubimy milczeć. Podróżujemy tak od wielu lat i nigdy nam się to nie znudziło. Ten odcinek trasy od Żar do Leśnicy nie należał do najprzyjemniejszych, jednak byliśmy dobrze widoczni. Odblaski, kamizelka i jazda poboczem na wszelki wypadek. Potem światła na przejściach. Nie jestem do nich przyzwyczajona. Mieszkam w pipidówie, a wolny czas spędzam w lesie albo na polach. Czuję się w większym mieście jak ryba wyciągnięta z wody. Duszno mi tam i wszystko mi przeszkadza. Za duży tłum, za dużo dźwięków, zbyt wiele aut. To już wolę dziki w miękińskim lesie…
Zamek w Leśnicy. Cel namierzony
Nie było jeszcze tak późno i choć ludzi przy zamku zastałam sporo, to udało mi się zrobić kilka zdjęć bez przypadkowych osób w kadrze.
Frutek oszalał, kiedy wyjęłam go z koszyka. Przy zamku jest park, a tam spacerują psy. Zapachy, które po sobie zostawiły całkowicie rozwaliły Frutkowskiego. Nie wiedział biedak co i z której strony ma wąchać i gdzie jest ciekawiej. Cały się zagotował od urynowych wiadomości, tym bardziej że na wszystkie chciał odpowiedzieć. Przy dawnej warowni urządziliśmy sobie krótki postój na chwilę wytchnienia i na małą sesje zdjęciową.
W tym miejscu w telegraficznym skrócie należy przytoczyć nieco historii tego zabytku, który wiele przeszedł. W TYM LINKU (klikajcie w pomarańczowy napis) znajdziecie dzieje obiektu podane bardzo zwięźle i konkretnie. A niżej zostawiam Wam krótki film…
W terenie zamkowym
Według mnie nie można przyjechać do takiego miejsca i nie poczuć się wyjątkowo. Może inni potrafią, ale nie ja. W moim przypadku od razu włącza się odpowiednim poziom. Znalazłam się na dobrze udokumentowanym historycznie terenie o wartości bezcennej. Może dla kogoś to tylko park, ale dla mnie to zabytkowy park zamkowy. Może dla kogoś to tylko pałac, ale ja wiem, że kiedyś była to warownia. Nie jestem odporna dziejowo i to co po innych spływa jak po kaczce, na mnie robi ogromne wrażenie, choćbym widziała to wcześniej wiele razy. Mam po prostu świra na punkcie Dolnego Śląska. Wiem, że to jest już teraz chyba nieuleczalne i rokowania są słabe…
Tak więc dużo jeszcze razem ze mną będziecie musieli przejść :)
Analizowałam to po raz setny w swojej głowie, kiedy kierowałam się do stawu. Park jest ogromny i szczerze powiem, że gubię się w nim i nigdy nie pamiętam którędy do akwenu?
Tamtej niedzieli, zanim ogarnęłam temat, spotkałam się z naszą Czytelniczką. Pogawędziłyśmy sobie na parkowej ścieżce. Frutek pozował do zdjęcia i przyjmował smaczki i głaski. Z Frutkowskim coraz ciężej przebywa się w większych skupiskach ludzkich, ponieważ zwraca on swoją osobą zbyt dużą uwagę. Przez tę jego aparycję i wrodzony czar, nie da rady nigdzie pokazać się incognito. Jego fani widząc go koniecznie chcą się przywitać i zrobić sobie pamiątkową fotografię.
Zamek w Leśnicy. Piknik nad stawem
Nie sprawdziłam na starych mapach, więc idąc parkiem nie miałam wiedzy na temat tego, czy akwen ten jest od zawsze jedynym w tej enklawie zieleni. Jednak gdyby tak było, dziwiłabym się. Taki ogromny zielony teren i tylko jedna kropelka wody, a przecież to wybieg dla błękinokrwistych. Widziałam już niejeden ogród dominialny, i choćby ten w Brzegu Dolnym bogatszy był w H2O, choć ani obiektów ani ich mieszkańców nie sposób porównywać. Woda była ważna, ponieważ tworzyła klimat. Byle jaka, miniaturowa wiejska posiadłość przy małym dworku koniecznie musiała mieć sadzawkę z wyspą, a co dopiero park zamkowy, który mógł pomieścić dużo więcej wody w sztucznych zbiornikach…
O tym rozkminiałam siedząc na trawie na brzegu parkowego stawu. Dlaczego o tym myślałam? Ponieważ mój umysł nie był przeciążony. Mogłam pozwolić sobie na przepływanie przez głowę podobnym myślom, bo nie miałam nic innego do roboty. Nie byłam zmęczona psychicznie. Wiele kilometrów przebytej drogi ze sporym obciążeniem na bagażniku cały ból istnienia ulokował w mięśniach, a pod czaszką zrobił się luz. To samoistne uzdrawianie.
Człowiek powinien umieć być sam i korzystać z ciszy. Ruch uwalnia od napięć i leczy stres. Towarzystwo milczącej w stu procentach istoty uczy niegadania. Milczenie jest złotem. Bycie samemu jest zdrowe. Korzystajcie z tego przy każdej okazji. Kiedy zostajecie sami ze sobą, wpadajcie na pomysły, jak dobrze to wykorzystać. Uczcie się tego na zapas. Takie rzeczy, takie umiejętności naprawdę mogą się przydać w każdej sytuacji. Towarzystwo innych ludzi to cenna rzecz, ale i ulotna. Nikt nie należy do nas, jak tylko my sami. Porozumienie najlepiej budować przede wszystkim samemu ze sobą. Kiedy człowiek polubi swoje towarzystwo, zawsze najpierw będzie szukał siebie, a dopiero potem innych. To daje przewagę nad bólem osamotnienia, który szybko zacznie rozchodzić się po kościach. Zaprawdę powiadam Wam, nikt nie będzie samotny, jeżeli będzie tęsknił do siebie samego…
Park zamkowy w Leśnicy
To rzeczywiście niezwykłe i potrzebne miejsce. Widziałam ilu ludzi z niego korzysta. Spacerowicze, ławkowicze, rowerzyści.
Teren jest to naprawdę ogromny. Blisko zamku, bardzo zadbany i otoczony troską. Nieco dalej – staje się dziki.
Tam znalazłam resztki labiryntu grabowego z miejscem na ognisko.
Maszerowałam ścieżką nie najpiękniejszej urody wzdłuż rzeki, która akurat tam brzeg miała zarośnięty na dziko.
Ta enklawa zieleni nie ma jednego oblicza i to jest fascynujące. Park jest pełen spacerowiczów, ale tylko w okolicy dawnej warowni. Jego dalszy teren staje się niemal bezludny. Fakt ten spowodował, że uświadomiłam sobie pewną rzecz, o której nie miałam pojęcia.
Niejednokrotnie znajduję się w miejscach odludnych. W wielkim lesie, w środku ogromnego pola, na pustkowiu. Ludzie pytają, czy się nie boję? Nie. Nigdy nie odczuwam lęku, choć na wszelki wypadek jestem bardzo czujna i uwagę zawsze skierowaną mam na zewnątrz. Ale tam, w tym miejskim parku publicznym, w jego mniej uczęszczanych obszarach czułam się zagrożona. Nikt nic mi nie zrobił, nie miałam żadnych nieprzyjemnych sytuacji, nie spotkałam złych ludzi, a jednak z tyłu głowy rodził się lęk, którego na całkowitym odludziu nigdy nie odczuwam. Dlaczego? Ponieważ nie traktuję samotności jako czegoś niebezpiecznego. Zdecydowanie bardziej obawiam się obecności drugiego człowieka, zwłaszcza obcego i do tego w miejscu, które stwarza okazję do zrobienia czegoś nie zgodnego z prawem. To bardzo pierwotne instynkty. Wszyscy je w sobie mamy, jednak cywilizacja stara się je pozacierać i kreować w nas pewne społeczne odbieranie rzeczywistości. Dlatego w większości przypadków bezpieczniej czujemy się na asfaltowej drodze albo w parku miejskim, aniżeli na polniku wśród upraw, bądź w lesie. Wydaje nam się, że samotność obdziera nas z bezpieczeństwa, a bliskość ludzi je gwarantuje. Nic bardziej mylnego…
Żar, Lutynia i zamek w Leśnicy
Spędziłam z Frutkiem naprawdę sporo czasu w tym miejscu. Zamek w Leśnicy to obiekt, na który zawsze z przyjemnością patrzę. Kiedy już nacieszyłam się tą historią, ruszyłam w drogę powrotną, jednak absolutnie nie tym samym szlakiem. Bardzo nie lubię podążać do celu i powracać po tej samej trasie. Ten plan miałam w głowie zanim jeszcze wsiadłam na rower tego dnia. Zawsze tak jest, że rośnie we mnie pewne napięcie, kiedy podróżuję do jakiegoś konkretnego miejsca. Traktuję to zadaniowo. Jednak potem, kiedy osiągam sukces, opadają emocje i włącza się luz. Tak było i wówczas. Powróciłam do Żar, a stamtąd skierowałam się do Lutyni. Te dwie miejscowości i zamek w Leśnicy w pewnym okresie dziejów stają się elementami jednej bardzo ciekawej historii. Zainteresowanych tematem odsyłam do mojego opowiadania o tamtych wydarzeniach. Kliknąć należy w ten pomarańczowy napis – BITWA POD LUTYNIĄ. Link otworzy się w nowej karcie, a więc spokojnie może poczekać, aż skończymy naszą wspólną niedzielną wyprawę.
Droga powrotna mogła mieć kilka wersji. Wszystko zależało od pogody. Naprawdę nigdzie mi się nie spieszyło. Jazda rowerem była dla mnie prawdziwą odskocznią. Dopiero zaczynałam się rozgrzewać.
Żar zatrzymał mnie na chwilę u siebie i zrobiłam tam archiwum z dawnego majątku, którego pozostałości nadal tam są. Za osadą zatrzymaliśmy się przy niewielkim, rzęsistym akwenie przy drodze. Tam Frutkowski rozprostował łapy, a ja wypiłam piwo bezalkoholowe, które zdążyło się się zagrzać w sakwie. Odpoczywaliśmy. Dookoła panowała absolutna cisza do czasu, kiedy do tego miejsca przyjechał młody mężczyzna na kładzie.
Narobił szumu, zamieniliśmy kilka zdań, dopiłam swoją zerówkę i odjechałam z Frutkowskim. Przed nami była najsampierw Lutynia…
Fryderyk Wielki, kolarz i pieśń dziękczynna
Zamek w Leśnicy był doskonałym punktem zwrotnym w tym wędrowaniu. Trasa, którą przemierzałam na dwóch kółkach to jeden wielki bitewny plac. Kiedy znalazłam się w Lutyni, daleko w polu wzrokiem namierzyłam samotne drzewo. Zatrzymałam się, żeby złapać ten obraz w kadrze. Byłam bardzo skupiona, a więc kiedy w tym momencie mijał mnie inny rowerzysta i tak naprawdę głośno powiedział do mnie, żebym jechała do wioski na lody, aparat fotograficzny niemal wypadł mi z ręki. Potrafię tak bardzo zamknąć się w sobie, że inny człowiek jest w stanie zrobić mi podobną rzecz całkowicie niechcący. Wystraszyłam się, ponieważ kompletnie go nie widziałam, choć na drodze nie było nikogo więcej. Dlaczego jednak wtedy tak się stało? Ponieważ daleko w polu pod drzewem zobaczyłam pruskich żołnierzy, których mundury mocno były ubrudzone krwią. Ich król stał naprzeciw nich, a oni wszyscy na kolanach śpiewali pieśń dziękczynną. Oto armia Fryderyka Wielkiego, który nią dowodził, dziękowała Bogu za zwycięstwo. Ich głosy porywał wiatr i unosił nad polami, na których leżały trupy. Prusacy ostatecznie położyli łapę na tej ziemi i od tamtej chwili aż do końca II wojny światowej Dolny Śląsk do nich należał. To wydarzenie miało miejsce dokładnie przy tym samotnym drzewie.
Po wielu latach inny pruski monarcha kazał wybudować tam pomnik opowiadający o tej historii. Jego ruiny nadal tam leżą. Tamten rowerzysta zaczepił mnie dokładnie w tym momencie, kiedy te obrazy stawały mi przed oczami. Wytrącił mnie z wizji brutalnie i dlatego tak bardzo się rozdygotałam. Znajdowałam się w samym środku bitwy pod Lutynią, pomiędzy żołnierzami Fryderyka. Słyszałam ich rozmowy, a potem śpiew. Ich król przemawiał do nich po francusku. I wtedy ten kolarz zaczął drzeć japę…
Na trasie…
W tym miejscu zaczęłam już bardzo poważnie zastanawiać się nad tym, którędy będę zjeżdżać do Środy Śląskiej. Mogłam przebierać w trasach, ponieważ na tym terenie nie ma drogi gruntowej, której bym nie znała a kombinacji tam jest sporo. Jednak pogoda nadal była korzystna dla mnie, choć już na poważnie straszyło deszczem. W Radakowicach zatrzymaliśmy się za wsią na placu zabaw. Tam zajrzałam do telefonu, żeby sprawdzić prognozy na za chwilę. To był moment wytchnienia dla Frutka, micha z wodą, smaczek, a dla mnie wygodny odpoczynek na ławce. Jak nigdy. Zwykle siedzę na gołej ziemi na jakiejś miedzy. Co za odmiana! Dokoła nie było żywej duszy, jedynie z jednego z domów na przeciwko tego placu dochodziły mnie wrzaski. Ktoś tam ostro się z kimś kłócił. Słyszałam bluzgi nie z tej ziemi. Wówczas to całkiem szczerze uśmiechnęłam się do mojej samotności. Jesteśmy razem już od tak dawna i nigdy się nie spieramy. Ostatecznie zdecydowałam się na podróż asfaltową najpierw do Łowęcic, a stamtąd kolejno do Karczyc, Ramułtowic i Budziszowa. To trasa dużo dłuższa aniżeli przez Pustynkę, jednak tamtędy jechałam całkiem niedawno i pragnęłam odmiany. Niedziela na wsi jest przeważnie bardzo cicha i ciche są te wąskie drogi między tymi małymi miejscowościami. Jedzie się rowerem wśród pól całkowicie wolnym od ludzkiego towarzystwa. Najczęściej widuję w podobnych okolicznościach dzikie zwierzęta. Lubię się wtedy zatrzymać i popatrzeć na nie z daleka.
Było tak cicho, że słyszałam bicie swojego serca. To chwila przed burzą. Wiatr całkiem się wycofał, a chmury czyniły zamęt pod czaszką. Ja zawsze wyczuwam takie ciśnienie. Zatrzymałam się na szosie i wyjęłam z kieszeni telefon. Uruchomiłam you tube i znalazłam tam koncert Queen Live Aid z 1985 roku. Ustawiłam telefon w torbie na kierownicy, głośnikiem skierowanym na siebie i włączyłam muzykę…
Freddie Mercury
Ja bardzo wybrzydzam jeżeli chodzi o te sprawy. Nie jestem w stanie włączyć sobie radia i słuchać wszystkiego jak leci. Wybór utworów, którym pozwalam dotykać się mojej duszy jest dla mnie istotny. Jeżeli dźwięki nie są odpowiednie, zawsze wybiorę ciszę. Muzyka potrafi mnie unosić ponad ziemię, ale jest też w stanie sprawić, że będę cierpieć. Znajdowałam się na takim muzycznym zakręcie, gdzie uwaga moja skierowana została na Queen. Pomimo, że utwory te nie są mi obce, tak naprawdę zrozumiałam je dopiero niedawno. Ze mną jest tak, że kiedy decyduję się na słuchanie muzyki, koniecznie muszę wiedzieć kim są ludzie, którzy ją tworzą. I takim sposobem wiem bardzo wiele o muzykach, którzy kiedykolwiek mnie zainteresowali swoją twórczością. Tym razem padło na Freddiego. Przetrzepałam jego życiorys na maksa i wysłuchałam już chyba wszystkiego co zaśpiewał. Kiedy włączam muzę i słyszę jego głos, zaczynam szybciej jechać. Na szczęście to tylko rower, bo gdyby to było auto – mogłoby być gorzej. Mercury bardzo pozytywnie mnie nakręca. To wartościowe dźwięki. Jego głos jest niepowtarzalny. Patrzę na ten muzyczny fenomen i widzę ile rzeczy działało na jego niekorzyść, a jednak nic mu nie zaszkodziło w tym, aby pozostać niepowtarzalnym. O tym rozmyślałam w drodze do Budziszowa, kiedy z mojego telefonu dochodziły mnie utwory z tego koncertu. Freddie był już wtedy chory. Wiedział, że umrze. A jednak koncertował tak, jakby śmierć nie mogła się go dotknąć. Zastanawiałam się wtedy, czy ja byłabym w stanie wybrać się w taką wędrówkę albo pisać sercem kolejne opowiadanie, gdybym wiedziała, że zostało mi tylko kilka miesięcy życia?
Burza w Budziszowie
Grzmiało już od godziny. Gdzieś daleko, za horyzontem. W Budziszowie znajduje się wiejska wiata z ławkami. W podobnych miejscach nigdy nikogo nie zastaję, choć to publiczne place. Tam zaparkowałam i przygotowałam pojazd do dalszej drogi. Spodziewałam się deszczu. Frutkowy koszyk został zabezpieczony, moje sakwy są wodoodporne, z plecaka wyjęłam ponczo.
Kiedy opuściliśmy wieś, zaczynało jedynie z lekka kropić, jednak gdzieś w połowie drogi do Rakoszyc z nieba lał się już prysznic i Frutek dostawał deszczem po głowie, który strasznie zacinał. Zatrzymałam się przy lesie. Okryłam płaszczem kosz i tak staliśmy na poboczu, a woda spłukiwała z nas wszelki kurz. Krople biły mnie po głowie, a Frutek tylko spoglądał na mnie spod poncza, zadowolony, że na łeb mu nie pada. Samochody mijały nas litościwie zwalniając, żeby nie opryskać wodą. Na jezdni zrobiła się rzeka. Jazda w podobnych okolicznościach nie miała sensu. Musieliśmy czekać. Ale nie było źle. Tak naprawdę nie mokliśmy. Czasu nam nie brakowało, a więc nie trapiło mnie czekanie, aż deszcz zelży. W koszu pod daszkiem Frutkowej budki ukryłam telefon, żeby nie zamókł. Cały czas słyszałam głos Mercurego. Gdybym nie była samotna, zapewne zadzwoniłabym do swojego mężczyzny i poprosiła, aby mnie stamtąd zabrał. Tym sposobem ominęłaby mnie taka przygoda…
Rakoszyce na trasie. Wilki z lasu w Chwalimierzu
Ta miejscowość ma swoją legendę i jeżeli ktoś z Was miałby ochotę o niej poczytać, znajdzie ją w tym linku – UPIÓR Z RAKOSZYC. Zaraz po tym jak deszcz nieco zelżał, ruszyliśmy w dalszą drogę, a przy rakoszyckim pałacu na postoju zdjęłam z siebie ponczo. Niebo pojaśniało. Przestało nawet kropić. Liczyłam na to, że niebawem powróci słońce. I tak się też stało. Dzień pozostał bardzo ciepły do samego końca.
Za Rakoszycami, tuż przy ścieżce rowerowej do Kulina, po lewej stronie znajduje się stara droga, która ongiś prowadziła do Kozikowa. To był dawny, niemiecki majątek ziemski. Folwark w polu między wioskami. Po wojnie Polacy jeszcze trochę z niego korzystali, ale potem został zlikwidowany. Nie dotarłam do informacji z jakiego powodu to się stało, ale wiem, że wszystkie tamte budynki zostały wysadzone przez wojsko. W chwili obecnej można znaleźć tam co najwyżej kilka cegieł. Teren nigdy nie został zaorany. I właśnie na tej drodze do nieistniejącego Kozikowa zrobiliśmy sobie z Frutkiem dłuższy postój. Rower zaparkowałam na poboczu i zajęłam się sprawdzaniem wiadomości w sieci, a Frutek zaznaczał teren. W miejscu tym panowała bloga cisza, więc kiedy w pewnym momencie usłyszałam warkot silnika ciężkiej maszyny, wiedziałam, że traktor będzie korzystał z tej drogi. Jeszcze bardziej przesunęłam rower w krzaki i schwytałam Frutka na smycz. Ciągnik skręcił w dróżkę i jechał prosto na nas. Ciasno tam było strasznie w tych okolicznościach. Kierowca podejrzanie zaczął zwalniać, kiedy zobaczył mnie na ścieżce. Otworzył drzwi pojazdu od naszej strony. Nieco zwątpiłam i zaczęłam szykować się do odparcia ewentualnego ataku. No bo po co zwalnia przy mnie na tej zarośniętej drodze? Mężczyzna podjechał bliżej i zahamował. Wychylił się lekko z ciągnika i mówi do mnie bardzo poważnie – Niech pani nie jedzie tą drogą. Tu wilki polują. Każdego dnia widzę je na polu. Poważnie mówię. One przychodzą tu z Chwalimierza.
Sama nocą na szlaku
Nie pojechałam tamtędy, ponieważ to nie była moja trasa tej niedzieli, jednak często jeżdżę tamtą drogą. To fajny skrót z Piersna na drugą stronę pól. Jeżdżę też samotnie po chwalimierskim lesie. No ale grzecznie podziękowałam za ostrzeżenie. Kierowca ciągnika zapewne, widząc samotną kobietę w polu, a nie na szosie, pomyślał, że nie mam pojęcia czym jest droga pośród niczego. Że nigdy nie widziałam dzikiego zwierza. Że nie wiem, że w lasach w mojej okolicy wilki bardzo się rozmnożyły.
Z tamtego punktu przede mną zostały jeszcze Kulin, Cesarzowice i Ciechów. Do samej Środy Śląskiej można stamtąd jechać ścieżką dla rowerów. Fantastyczna trasa! Uwielbiam ją. Często znajdowałam się na niej nocą. Lubię wyprawy po zmierzchu z latarką. Piękna sprawa.
Droga się nam nie dłużyła, pierwszy przystanek zrobiliśmy sobie dopiero w Cesarzowicach.
Słońce już wtedy wyszło zza chmur na całego, choć zbliżał się wieczór. Odpoczywałam na ławce, a Frutek zasypiał tam, gdzie akurat siedział. Nasza droga prawie się kończyła. Przejechaliśmy razem sporo kilometrów. Zamek w Leśnicy nie był jedyną atrakcją w tej podróży. Tak wiele się działo na samotnym szlaku. Dwanaście godzin poza domem …
W Ciechowie Frutkowski wyraził chęć spacerowania. Wcześniej kimnął się w koszyku na bagażniku i odpoczął. Przeszliśmy więc ten odcinek pieszo.
Na trasie jestem sobą. Robię to co kocham. Odrywam się od szarości tygodnia. Nie lubię powrotów do domu. Chętnie więc zwalniałam przed samym końcem podróży. Niech opowiadanie to będzie świadectwem na to, że można zupełnie samodzielnie przeżywać prawdziwe przygody. Towarzystwo w drodze jest fajne, jednak kiedy go zabraknie też można dobrze spędzić dzień. Tym razem był to zamek w Leśnicy, kolejny pomysł dopiero się narodzi. Nie zachęcam nikogo do szukania samotności. Zachęcam jedynie do tego, aby się jej nauczyć. Czekanie bowiem na towarzystwo może niekiedy okazać się bezowocne. A czas jest bezcenny…
Z moich dolnośląskich wojaży zawsze przywożę historie, które potem opowiadam. Najpierw robiłam to tylko na tym blogu, a teraz piszę książki :). Zresztą sami zobaczcie. Poniżej zostawiam Wam je do wglądu.
Artykuł zawiera autoreklamę
Bardzo fajna trasa, też kiedyś tam bujałem.
W Chwalimierzu są ciekawe rujny sporego pałacu. Ciekawe, tajemnicze i dzikie miejsce.