MAŁKOWICE. Jak zostać Jaśniepanem…
Małkowice to niewielka wieś dolnośląska. Jest z tych wypasionych historycznie, gdzie mnóstwo pozostałości po dziejach miejscowości z poprzednich wieków…
Małkowice zafascynowały mnie od pierwszej chwili, zanim jeszcze do nich przybyłam po materiały do mojego wpisu. Po części też mnie rozczarowały, jednak o tym potem. Sławek, który wybrał się ze mną w tę rowerową wyprawę, nie bardzo był zainteresowany tym tematem. W sieci jest mnóstwo fotografii obiektów znajdujących się na terenie tej miejscowości, a więc niczego ani nowego ani nieznanego światu nie odkryjemy. Pojechał jednak tam z mną i z Panem Frutkowskim, był obecny jako kompan w podroży i fotograf. Ale zostawił mnie samą z opracowaniem trasy dojazdowej, choć zwykle on zajmuje się tymi sprawami.
Lubię zaczynać zdania od „ja” choć podobno to nie brzmi…
Ja wymyśliłam sobie, że droga nasza będzie jedynie polna, bez asfaltu i bez betonu. Zerknęłam na mapę. Nie było to nic skomplikowanego. Większością tamtych dróg już niejednokrotnie jeździłam, choć nie każdego roku, ale zdarzało się nie raz. Zabrałam ze sobą wprawdzie telefon, w którym mam dostępną mapę, nie zabrałam jednak okularów, a bez nich na nic mi ta mapa. Pomimo tego, wszystko wydawało mi się być perfekcyjnie zapisane w pamięci podręcznej mojego wędrownego umysłu. Przecież znam tę okolicę, a Sławek ma świetną orientację w terenie. Więc kiedy wjechaliśmy w pola i tak dobrze nam szło, nie podejrzewałam, że w pewnym momencie zwątpimy…
Małkowice bez mapy
Jednak najpierw było bardzo swobodnie. Ze Środy Śląskiej kierowaliśmy się polniakiem, bokiem mijając cegielnię, ku drodze łączącej Chwalimierz z Jugowcem. Piękne to tereny, pełne zbóż i niebieskiego nieba.
A drogi te gruntowe są bardzo leciwe. Niektóre z nich może nawet średniowieczne. Znam je wszystkie od tego mojego nieustannego wędrowania. Przecinając wcześniej wspominaną drogę łącząca, skierowaliśmy się do Kryniczna. Najpierw na Skowronkową Górę, a potem do Cmentarnej Góry, która dziś jest kopalnią piachu. Tam przy kapliczce przydrożnej, przy kolumnie Maryjnej ruszyliśmy dalej w pola, zgodnie z planem unikając cywilizacji. Teraz należało dojechać do Pustynki.
Orientacja w terenie jest the best
Z Pustynki do Karczyc, później do Bogdaszowic, Romnowa i ostatecznie do Małkowic. Jednak zaraz za Krynicznem pojawiła się jakaś niezidentyfikowana miedza, a potem następna. Moja podręczna pamieć ma się tak sobie, mapa wprawdzie była, ale ciężko bez patrzałków z niej korzystać, no i ostatecznie w tym polu brakowało internetu. Pozostała jedyna nadzieja – orientacja w terenie. Zatrzymaliśmy się więc, rozejrzeliśmy się, popokazywaliśmy palcami w pola wymachując ramionami, wskazując sobie wzajemnie kierunki gdzie też co może się znajdować. Frutkowski w tym czasie popił wody, kilka razy zaznaczył teren po czym ruszyliśmy do Pustynki.
Poszło nam prawie świetnie, bo dojechaliśmy prościuteńko, jak w mordę strzelił do… Budziszowa.
Wędrowanie asfaltem…
Tutaj nastąpiło załamanie planu, który po pierwsze obejmował określony czas dotarcia do celu, a po drugie w swej treści zawierał omijanie asfaltowych dróg. Plan, choć genialny rozsypał się podczas jednej niewłaściwej decyzji, ale co tam! Czasu mieliśmy pod dostatkiem, a dzień przed nami długi. No i przecież – asfaltem też się dobrze podróżuje. Później były Ramułtowice asfaltem i Bogdaszowice asfaltem. W Bogdaszowicach mieliśmy jechać w kierunku Romnowa, ale po co pytać o drogę? No bo ileż razy podczas jednej wyprawy można się pogubić? Jakie jest prawdopodobieństwo, że skręcimy w niewłaściwy tor? Prawie zerowe! Więc jechaliśmy na czuja, bazując na orientacji w terenie. Z Bogdaszowic do Romnowa jest rzut beretem. Cieszyliśmy się, że cel już blisko. Wyjechaliśmy w Stoszycach… Zdziwieni…
Ale najpierw ekstremalnie przekraczaliśmy Strzegomkę
Kiedy zobaczyłam tamtą kładkę, pomyślałam, że być może nie uda nam się przekroczyć rzeki. Most wyglądał tragicznie i dopóki nie zjawili się tam inni chętni do przeprawy, nie byłam pewna, czy będzie to możliwe. Jednak jeden po drugim piesi przekraczali rzeczkę, nie wchodząc sobie w drogę. Obowiązuje bowiem tam pewien ruch drogowy. Na most wchodzą jednocześnie tylko ci, którzy idą w tę samą stronę, a ci na drugim brzegu czekają na swoją kolej. I przybyli tam miejscowi i kolarze i spacerowicze. I wszyscy oni maszerowali po zawalonym moście. Więc i my zaczęliśmy się szykować, skoro przeprawa okazała się możliwa. Z psem w koszyku przy takim nachyleniu mostu nie miałam odwagi przekraczać rzeki. Wyjęłam Frutka i puściłam Sławka pierwszego, mając taki – znowu genialny plan – że zostawię rower, przeprowadzę psa, żeby bezpiecznie się przeszedł na drugi brzeg, a po maszynę wrócę. Ale on, jak to on… Zobaczył, że Sławek wchodzi na most, a więc poszedł za nim, zostawiając mnie samą. Nie ma to jak wierny przyjaciel…
Małkowice i dwie wieże
Ktoś mógłby pomyśleć, że Frutkowski jest taki dzielny, że z odwagą powędrował po rozklekotanym moście nie bacząc na niebezpieczeństwa. Prawda jednak jest taka, że Frutek widzi w maksie na 2 metry. Most jest dość szeroki, pies nie widział więc urwiska z lewej strony. Gdyby wiedział więcej, kto wie jak by się w tamtej sytuacji zachował. Być może jednak poczekałby na mnie.
Ze Stoszyc kierowaliśmy się asfaltowym szlakiem do Romnowa. Po drodze mijaliśmy jakieś wyrobisko, zapewne kopalnię kruszywa. Mocno już wtedy czuliśmy naszą drogę w nogach, bo mocno ją nadrobiliśmy. Jednak przed nami na wyciągnięcie ręki były Małkowice, a to mnie bardzo radowało. Zaraz za Romnowem zapytałam kogoś o drogę. Tak na wszelki wypadek, bo przecież wiadomym jest, że orientacja w terenie działa u mnie stuprocentowo. Człowiek ten pilotował nas aż do Małkowic. Do momentu, w którym na horyzoncie pojawiły się dwie wieże. Kościelna i klasztorna…
Małkowice. Po pierwsze most saperski
Gdyby nie Sławek, przejechałabym po tym moście na Bystrzycy i już. Nie zainteresowałby mnie. No cóż, most jak most…
Dlatego też tak cenię jego towarzystwo na szlaku. Uczę się od niego tego, czego nie rozumiem, nie wiem, nie zauważam. Nie trudno zobaczyć wieżę starego klasztoru. Znacznie ciężej ujrzeć coś ciekawego w zwykłym moście, do tego niezbyt urodziwym. To nie był Most Karola w Pradze, ale zwykła drewniana kładka z metalowymi barierkami. Do tego jazda po niej czyniła ogromny hałas, ponieważ wszystkie jej elementy podskakiwały podczas przejazdu samochodu. Odgłos ten niósł się wiele kilometrów po całej okolicy. To wszystko opowiadało o tym, czym jest ten obiekt. To most saperski, zwany mostem Baileya, od nazwiska jego twórcy, inżyniera który zaprojektował to ustrojstwo podczas II wojny światowej.
Sir Bailey z południowej Anglii
Cała konstrukcja składa się z wielu segmentów. Dlatego ogromny szum się podnosi, kiedy jadą po nim auta. Można było taki most rozmontować, zapakować na ciężarówki, rozpakować w innym miejscu, ułożyć na rzece i przeprawić się przez nią całą armią. Budowa ta nie była skompilowana. Do tego stopnia projekt był prosty, że nawet gdy jakieś jego elementy zostały uszkodzone, bez problemów można było je dopasować używając części z innych podobnych konstrukcji, nie koniecznie takich samych. Pojedyncze kawałki mostu łatwo się pakowało na ciężarówki, były bowiem małe i lekkie. Dzieło Baileya można rozłożyć na rzece w stu chłopa nie używając do tego żadnych maszyn do pomocy. I jeszcze coś. Mosty saperskie rozciąga się na rzece nawet wtedy, kiedy dostęp do niej jest tylko z jednej jej strony. To był wynalazek, za który Donald Bailey otrzymał tytuł szlachecki. Podobno został pasowany na rycerza. Mamy więc naszego pierwszego w tej historii Jaśniepana. Sir Baileya z południowej Anglii.
Pałac kupiecki w Małkowicach
Piękny to obiekt, choć mocno naruszony czasem. Wybudowano go z końcem XVIII stulecia, jednak nie wyglądał wówczas tak jak teraz. Mam na myśli styl architektoniczny, w jakim go znalazłam…
Małkowice od początku swojego istnienia miały swojego pana. Majątek ten rycerski przez wieki przechodził w rąk do rąk kolejnych szlachetnie urodzonych, jednak w pierwszej połowie dziewiętnastego stulecia w Małkowicach na stałe osiada rodzina Silberstein, bez „von” przed nazwiskiem. Byli to zwyczajni kupcy z pękatą sakiewką. W folwarku zajmowano się hodowlą zwierząt, głównie owiec. Oczywiście dobra te z czasem stały się niezliczone. Pola uprawne, łąki i inne grunty. Drogi, majdany i lasy. Zapewne tarzali się tam w pieniądzach, suto jedząc i wygodnie w pałacu mieszkając. Rezydencja, przebudowana przez pierwszego tu Silbersteina – Jacoba, stała w samym środku między okazałym parkiem a folwarkiem. Majdan i drogi zostały wybrukowane.
Gołym okiem widać, że kasy tam było pod dostatkiem. Do każdego kolejnego Silbersteina zapewne należał i browar i gorzelnia, które dobrze w Małkowicach prosperowały przez lata. Pałac w Małkowicach jest w stylu neoklasycystycznym. To czyni go na tym terenie wyjątkowym. Jak widać zwykły kupiec i cham bez tytułu miał więcej gustu aniżeli sąsiadujący z nim wielcy Panowie, którzy kochali się namiętnie w eklektyzmie. Mamy więc kolejnego Jaśniepana, wprawdzie bez „von” przed nazwiskiem ale mieszkającego w przepysznych salonach. Kłaniano mu się jak należy od pierwszego Silbersteina aż do ostatniego…
Małkowice. Kościół Świętej Trójcy
Jak sądzę – bo zwykle tak bywa – pierwsza świątynia w Małkowicach, o której czyta się w kronikach z trzynastego stulecia, była konstrukcją drewnianą i śladu po niej nie ma najmniejszego. W czternastym wieku powstała jej kolejna wersja, tym razem murowana i gotycka.
Następne stulecie rozbudowało kościółek, a potem sukcesywnie go przebudowano.
Później były restauracje i remonty. Nic innego jak wszędzie na Dolnym Śląsku przy budowlach sakralnych. Ogólnie miejsce warte uwagi. Wnętrze obiektu jest wyjątkowej urody, podkreślonej barokiem. Jest więc na czym oko zawiesić. Przy przybytku znajduje się stary cmentarz, po którym pozostały namacalne ślady.
Epitafia w murach świątyni mówią zapewne o ludziach mocno związanych z historią wsi.
W murze okalającym całość tego założenia znajduje się płyta grobowa, a w ziemi pod nią – grobowiec. Spoczywać tam mieli na wieki członkowie rodziny Steuer.
Celowo na chwilę oderwałam Was do rezydencji w Małkowicach, aby pociągnąć tę historię dalej właśnie z tego miejsca. Z tej krypty bowiem wyciągnę kolejnego Jaśniepana, o którym teraz Wam opowiem…
Posłuchajcie…
Kiedy Jacob Silberstein odszedł z tego świata, miejsce jego zajął jego syn Julius Silberstein. Po latach jego dominowania w majątku i on zakończył swój żywot, pozostawiając wszystko swojej żonie, Filipie. Para ta w związku swoim małżeńskim doczekała się potomstwa. Ich córka Magda, osiągnąwszy słuszny wiek, wyszła za mąż za niejakiego Steuera. Owocem tego matrymonium był ich syn Otto Steur, który w 1909 roku zajął się sprawami majątku w Małkowicach, stając się dzierżawcą i generalnym pełnomocnikiem.
Małkowice. Na chwilę przed ’45
Otto ożenił się z Gertrude Scholz-Babisch i doczekał się z żoną swoją sześcioro dzieci. Małkowice były przyszłością tej rodziny, a więc na tamtejszym cmentarzu powstała również rodzinna krypta. Plany jak widać były bardzo przyszłościowe. Steurowie mieli tam żyć długo i szczęśliwie, a po śmierci spoczywać w pokoju w rodzinnym grobowcu, kiedy przyjdzie czas.
Otto Steur jako właściciel dóbr w Małkowicach widniał w księgach adresowych do roku 1937, faktycznie jednak nie był już panem na tych włościach od czasu, kiedy Adolf Hitler oficjalnie stanął na czele Niemiec. Steurowie byli Żydami. W owym czasie spotkało ich to samo, co innych Żydów na tej ziemi. Odebrano im prawa do ich majątków i prześladowano. Otto, po nocy kryształowej, która miała miejsce z 9 na 10 listopada 1938, popełnił samobójstwo, do którego został zmuszony. Działy się wtedy straszliwe rzeczy. Szwagier Otto Steura – Friedrich Scholz-Babisch, był jednym z zamachowców, którzy w 1944 roku zasadzili się na Hitlera próbując go zgładzić. Został zamordowany w berlińskim więzieniu, a rodzina jego, podobnie jak rodziny pozostałych zamachowców pokutowały straszliwie za ten czyn. Odbierano im dzieci, wywożono do obozów koncentracyjnych, skazywano na śmierć, torturowano…
Otto Steur był Żydem z pochodzenia, jednak życie swoje przeżył jako chrześcijanin. Stąd rodzinny grobowiec tej rodziny na przykościelnym cmentarzu. Nie wiem, czy ktokolwiek został w nim pochowany, jednak pomnik ten taką właśnie opowiada historię. Steurowie bardzo wiele wycierpieli przez swoje korzenie. Ich los pełen jest rozpaczy.
Po tym czasie folwark, pałac i wszystko co zastano w tym majątku po czasach wojny zostało przejęte przez państwo polskie. Urządzono tu na wiele lat kolejnego Jaśniepana – Pegeera. Po Otto odziedziczył on dobrze wyprowadzony majątek. Bogactwo nie z tej ziemi. Było co marnować…
Małkowice. Klasztor sióstr Elżbietanek
Ten obiekt najbardziej mnie tam interesował. Po to aby go sfotografować głównie przybyłam do Małkowic. Wcześniej porządnie się na niego nastawiłam.
Oglądam stare zdjęcia, czytałam o jego skomplikowanej i cudnej bryle, zachwycałam się elewacją budynku. Dziś to Centrum Opieki Caritas. Zaraz po wojnie znajdował się tam dom dziecka. Ta niezwykle piękna i pożyteczna zarazem bryła powstała na przełomie wieków XIX i XX. Jest w doskonałym stanie. Zamierzałam szturmować ją z aparatem…
Niestety na miejscu okazało się, że Covid -19 na nic podobnego mi nie pozwoli…
Byłam wstrząśnienia. Tyle pracy, tyle kilometrów na rowerze, tyle gubienia się wśród pól, ryzykowania zdrowiem na połamanym moście i nie mogę zrobić fotografii?
Zaczęliśmy kręcić się wokół dawnego klasztoru i szukać jakiejś dziury, przez którą można by choć tylko zerknąć. Klasztor wprawdzie widać z daleka, bo usytuowany jest na wzgórzu, ale pora była już zielona i tylko wieżyczkę było tak naprawdę widać. Byłam zrozpaczona po blogersku. Nie chciałam odjechać stamtąd z niczym.
Małkowice w obiektywie…
Skręciliśmy gdzieś przed mostem w jakąś drogę prowadzącą do czyjeś posesji, która graniczyła z ogrodzeniem klasztornym. Na miejscu przy bramie okazało się, że tam wstęp surowo wzbroniony, i jak na złość nie wyszedł nikt, żeby nas pogonić, a kogo można by zapytać przy tej okazji grzecznie o pozwolenie na zajęcie na jedną minutę jakieś strategicznej pozycji od tamtej strony, żeby choć jedną fotkę zrobić. Niestety nic takiego się nie wydarzyło. Sławek jednak zauważył, że można wdrapać się na skarpę przy siatce, przebić się przez krzaki i może z takiej pozycji udałoby się coś namierzyć. Wpadłam więc na kolejny genialny pomysł, żeby go tam posłać. Ale nie! Stanowczo odmówił. A więc odstawiłam rower, wdrapałam się na skarpę i zaczęłam przeciskać się przez jakieś kolczaste krzaczyska. Miejsca tam było na pół stopy. Siatka dodatkowo wzmocniona metalowymi przęsłami. Klasztor owszem, widać było, ale żeby go sfotografować musiałam włożyć rękę z aparatem między te przęsła. Całe szczęście, że sprzęt mam nieduży, ręce chude i cienkie, a po drugiej stronie nie było psa. Musiałam też mocno się powyginać i schylić, żeby objąć całą bryłę w obiektywie. Pociłam się tam i wyginałam śmiało ciało chcąc zrobić dla pewności kilka zdjęć. I zumowałam i zmieniałam w tych okolicznościach parametry fotek. Czułam się bezpieczna, bo na tyłach czuwał mój przyjaciel Sławek oraz wierny pies Frutek. Dawałam więc z siebie wszystko pracując nad zdobyciem tej fotki…
A potem okazało się, że podczas kiedy ja w pocie czoła fotografowałam obiekt, sama się stałam obiektem…
Który również został bardzo starannie ujęty w obiektywie…
I jak tu ufać ludziom :)
Małkowice pod względem historycznym to wielka przygoda. Jednak nasze wędrowanie ma swój klimat, który tutaj dziś, zgodnie z obietnicą, starałam się oddać w tym opowiadaniu. I głównie na tym mi zależało, aby pokazać Wam jak pracuję nad swoim blogiem, ile porażek zaliczam, co dzieje się na szlaku. Zawsze jest luz. Bo to zawsze dobra zabawa. Chciałam żebyście to wiedzieli i nie myśleli, że jest tak jak w standardowych wpisach, gdzie jedynie na poważnie prezentuję Wam miejsce, do którego przybywam.
Wspomnień nikt Ci nie zabierze :) I to jest piękne…
Mieszkałam w pałacu do 5 r.ż. wraz z rodzicami i babcią na parterze po prawej stronie. Okna od strony parku. Wychowała się tam moja mam. Po wyprowadzce z rodzicami przyjeżdżałam do babci na wakacje. Czasem jeszcze przyjeżdżam powspominać…
Moja babcia i dziadek oboje pracowali w tym domu dziecka. Moja mama i ciocia wychowywały się razem z podopiecznymi domu.
Wnętrza są równie ciekawe jak fasada!
Jak sie nazywała babcia
Jak to dobrze być młodym, radosnym i miłującym przygodę. Przypomniały mi się moje w młodości wędrówki z przygodami. Czytając już Twój drugi czy trzeci post potwierdzam swoje stwierdzenie, że Dolny Śląsk jeszcze dzisiaj nie wszystkie tajemnice swoje odkrył. A tym samym jest ciekawym miejscem do odwiedzania. Pozdrawiam serdecznie.