Nocne zwiedzanie Wołowa. O wędrowaniu w świetle latarni
Nocne zwiedzanie Wołowa, a potem Brzegu Dolnego to druga połowa tej niesamowitej, rowerowej przygody. Wszystko zaczęło się w Lubiążu, zaraz po zmroku, na początku ścieżki rekreacyjnej, biegnącej po dawnym torowisku. Jeżeli zostaniesz teraz ze mną, drogi Czytelniku/Czytelniczko i nie cofniesz się do tego wpisu — W ciszy i w ciemności. To była jazda bez trzymanki! – sporo stracisz, ponieważ była to naprawdę noc idealna…
Te kilkanaście kilometrów jazdy w mroku rozświetlonym jedynie latarkami było jak mgnienie. Nie wiem jak i kiedy to się stało, że tak nagle znalazłam się na końcu tej ścieżki rowerowej, przy wjeździe do Wołowa. W ciemności łatwo się pogubić, a my chcieliśmy dostać się do rynku więc, żeby nie błądzić i nie marnować niepotrzebnie czasu, Przemek sprawdzał na mapie, którymi ulicami najszybciej tam dotrzemy. Zatrzymaliśmy się i oboje trwaliśmy w ciemności. Wyłączyliśmy latarki. Mój towarzysz podróży patrzył w ekran telefonu, a ja w niebo. Nieco dalej widziałam pierwsze miejskie latarnie, ale tam, gdzie stałam, światło pochodziło jedynie z księżyca i z gwiazd. Obserwowałam fragment nieboskłonu pomiędzy gałęziami bardzo wysokiej sosny. Ten niewielki kawałek nieba był jakby oprawiony w ramę z iglastych gałęzi. Widok zapierał dech w piersi. Przemek jeszcze ciągle ustalał naszą lokalizację, a ja chłonęłam tamtą niezwykłą chwilę. Napawałam się jej ulotnością i naprawdę byłam wdzięczna, że mogę to przeżywać…
Nocne zwiedzanie Wołowa
W Wołowie byłam wiele razy, ale nigdy nocą. W pierwszej chwili ulice zastaliśmy całkiem bezludne. Komentowaliśmy to podczas jazdy i głośno zastanawialiśmy się nad tym, czy kogokolwiek tutaj spotkamy o takiej porze. Pierwszymi ludźmi byli policjanci z nocnego patrolu. Zanim dojechaliśmy do placu głównego, minęli nas dwa razy. Miałam wrażenie, że przyglądają się nam. Obcy w mieście grubo po północy musieli ich zainteresować. Szybko przybyliśmy na miejsce i zeszliśmy z rowerów przy murach miejskich.
Oczywiście natychmiast wcieliłam się w rolę przewodnika i opowiadałam Przemkowi o wszystkim, co tam mijaliśmy po drodze. Mój znajomy potrafi słuchać. Jest też zainteresowany historią i lubi eksperymentować z drogą. Byliśmy razem już na kilku wyprawach i z każdej z nich przywoziłam niesamowite wrażenia. On nie ma ograniczeń. Takie towarzystwo działa na mnie bardzo motywująco.
W Wołowie układ ulic jest od samego początku istnienia miasta niezmieniony i sam w sobie stanowi zabytek. Za dnia w rynku jest bardzo ładnie, ale ciasno. Nocą jest pięknie i przestronnie. Celowo maszerowaliśmy, prowadząc rowery, aby móc bardziej wczuć się w klimat miasteczka.
Ratusz w Wołowie
Wszystko tam tonęło w ciepłym świetle miejskich latarni. Było tak cicho, że słyszeliśmy chrapanie, które pochodziło z ludzkich sypialni w mijanych kamienicach. W rynku, naprzeciwko ratusza zrobiliśmy sobie pierwszy, porządny postój. Siedzieliśmy na ławce, piliśmy wodę i zajadaliśmy ciasto kakaowe z kawałkami czekolady, a Przemek na koniec zapalił papierosa…
Jeżeli istnieją chwile idealne, to tamta taka właśnie była. Jednak w moim nieustannym wędrowaniu jest ich naprawdę sporo. Może dlatego, że przyciągam je do siebie, a może po prostu potrafię je zauważyć. To tylko rynek w Wołowie, małym miasteczku, które nie wygląda na kombajn turystyczny. Nie jest to również Kraków, Wiedeń ani Paryż, a jednak nie zamieniłabym go wówczas na żadne z wyżej wymienionych. To był mój pomysł i w ciemności o własnych siłach przybyłam do tej miejscowości, żeby zobaczyć, jak tam jest w środku nocy. Taka jest wartość tamtej chwili, że była prawdziwie moja.
Celował w głowy dzieci
Mieliśmy w planie nocne zwiedzanie Wołowa, ale nie gruntowne, ponieważ oboje dobrze znamy to miasto. Ciekawiło nas jedynie, jak wygląda ono po zmroku. Zachwyciłam się świetlną oprawą kościoła św. Wawrzyńca. Obiekt ten zawsze bardzo mi się podobał, tym bardziej uwiódł mnie tamtej nocy.
Jest do niego taki łatwy dostęp. Nie otwiera się żadnych bram ani furtek, tylko po prostu wchodzi się na jego teren wprost z ulicy. Okrążyliśmy ten obiekt i czytaliśmy z pamiątkowych tablic, które stoją tuż przy nim. Wiele tam ludzkich, tragicznych historii zapisanych na kamieniach.
W murach świątyni znajduje się sporo ciekawych płyt nagrobnych należących do dawnych mieszczan, którzy zmarli wieki temu. Pomniki te otulone mrokiem wyglądają zupełnie inaczej, aniżeli za dnia. Są paradoksalnie bardziej wyraziste. Pomimo że widziałam je już wcześniej, bardzo mocno przykuły moją uwagę.
Na niektórych z nich były spore ubytki. Przemek zwrócił na to uwagę i wskazał je.
– Zobacz — powiedział do mnie — tutaj postaci nie mają głowy.
Spojrzałam na tę płytę nagrobną i zobaczyłam tę scenę sprzed kilkudziesięciu lat. Po chwili namysłu odpowiedziałam:
– Widzisz? – pokazałam ręką miejsce kilka kroków dalej. – Tam stał żołnierz, zapewne rosyjski i strzelał. Celował w głowy dzieci. Zrobił sobie z tej płyty tarczę strzelniczą.
Mój towarzysz w milczeniu podszedł do pomnika, który wskazałam i dotknął go.
– Faktycznie. Te dziury wyglądają jakby były po kulach…
Zamek w Wołowie
Dawna warownia bardzo pięknie prezentowała się w blasku lampionów. Obeszliśmy budynek z każdej strony, żeby nacieszyć oczy.
O zabytku tym, jak również o całym Wołowie szeroko rozpisywałam się w innym moim opowiadaniu. Jeżeli interesuje Was historia tego miasta, zapraszam — Miasto Wołów. Jedyne w swoim rodzaju. Zwiedzanie w świetle dnia też jest w dechę!
Z tego miejsca ruszyliśmy na poszukiwanie kawy. Znaleźliśmy stację paliw i zrobiliśmy tam zakupy. Napoje podano nam przez małe okienko. Potem usiedliśmy na krawężniku, tuż obok myjni samochodowej i delektowaliśmy się naszą zdobyczą. Gorący płyn kofeinowy z każdym kolejnym łykiem stawiał mnie bardziej do pionu. Czułam, że było mi to potrzebne. Pół godziny przerwy w drodze również. Rozmawialiśmy wówczas na poważne, życiowe tematy, w sumie bardzo osobiste, jednak nie było mi z tym szczególnie niezręcznie. Przemek jako jedyny mój znajomy zadał mi ciekawe pytanie, jakiego nigdy nie usłyszałam od nikogo innego — ty jesteś chyba zadowolona ze swojego życia, prawda?
Bardzo. Mam naprawdę cudowne życie. I jestem za nie wdzięczna…
Piotroniowice, Łososiowice i Naborów
Kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta, przekraczaliśmy tory kolejowe. Akurat trafiliśmy na przejeżdżający pociąg. Bardzo chciałam ocalić dla Was tę krótką chwilę i złapać ją w obiektywie.
Kierowaliśmy się do Piotroniowic, a potem do Łososiowic i stamtąd do Naborowa i do Brzegu Dolnego. Taki był plan i realizowaliśmy go bardzo skrupulatnie. W Łososiowicach zatrzymaliśmy się przy tamtejszej świątyni. Obiekt ten sakralny zawsze wzbudzał we mnie dużo emocji. Bardzo chciałam podzielić się nimi z Przemkiem, i tak się też stało, ale przyznam, że byłam nieco rozczarowana tym, że świątynia nie została podświetlona. Szkoda to wielka, bo byłby to naprawdę piękny widok. Nie mniej tego zaparkowaliśmy przy niej rowery i z latarkami zwiedzaliśmy teren przykościelny. Resztki starego cmentarza wyglądały niesamowicie w tej ciemności.
Stamtąd do Naborowa jechaliśmy drogą gruntową. Gdzieś pośrodku tej trasy, w gęstwinie drzew stoi krzyż przydrożny. Chciałam pokazać go mojemu znajomemu, więc starałam się niczego nie przeoczyć. Sprawa okazała się łatwiejsza, niż myślałam, ponieważ znajdował się przy nim zapalony znicz. Widok to był niesamowity.
W Naborowie zastałam ciszę i bezruch. Z polniaka wyjechaliśmy wprost na główną drogę, która przecina tę miejscowość.
Zatrzymaliśmy się przy świątyni, bo to bardzo interesujące miejsce. Kościół jest szesnastowieczny, a dzwonnica z najprawdziwszym dzwonem nadal w użyciu. Miałam nadzieję na ciekawe zwiedzanie. Obiekt sakralny był z lekka podświetlony, gdyż na cmentarzu przy nim paliło się wiele zniczy. Chciałam wejść na jego teren, ale zauważył nas mały kundel z gospodarstwa po sąsiedzku i tak straszliwie jazgotał, że zrobiłam tylko jedną fotografię i czym prędzej się ewakuowałam.
Ale do Brzegu, do Brzegu…
Z Naborowa do Brzegu Dolnego był już tylko krótki odcinek drogi. Nadal wędrowaliśmy w całkowitej ciemności, lecz powoli świat zaczął się budzić i mijały na dostawczaki z pieczywem i mlekiem. Było tam lekko pod górę, więc maszerowaliśmy przez dłuższą chwilę, żeby rozprostować nogi. Miasto przywitało nas ciepłym światłem latarni. Ulice nadal były ciche, chociaż od czasu do czasu mijał nas samotny rowerzysta albo piechur, spieszący się do pracy na pierwszą zmianę. Wjechaliśmy do parku miejskiego.
To duży, zielony obszar, do tego pięknie utrzymany. Dawny ogród dominialny ministra Śląska von Hoyma, który był ongiś najpierwszym z Brzegu, zachwyca mnie za każdym razem, gdy tam przybywam. Oprócz nas nie było tam nikogo więcej…
Nocne zwiedzanie Brzegu Dolnego
Zdążyliśmy dosłownie na ostatni moment, żeby zrobić takie fotografie. Niebo powoli z czarnego zmieniało kolor na granatowy i tylko chwile dzieliły nas od całkowitego wygaszenia latarni miejskich.
Nadchodził dzień. Zaczynało robić się gorąco. Przy pałacu w Brzegu Dolnym zatrzymaliśmy się na półgodzinną sesję zdjęciową.
Był również czas na podziwianie wschodu słońca nad Odrą i podjadanie bułeczek maślanych na tarasie. Ta idealna, cudna noc ustępowała miejsca słońcu.
Dokładnie w chwili, kiedy Przemek zrobił tę fotografię, wszystkie latanie zgasły, i nagle czar prysł. Zewsząd słychać było odgłosy życia. Samochody, rowery, ludzie. Może zabrzmi to dziwnie, ale nie spodziewałam się tego i byłam w lekkim szoku…
Kiedy zrobiło się jasno, i bez latarki widziałam, ile jeszcze stamtąd drogi jest przede mną, zaczęłam odczuwać zmęczenie. Jechaliśmy przez Most Wolności do Miękini, a stamtąd do Przedmościa i Szczepanowa. W Środzie Śląskiej rozstaliśmy się w Popowicach. To była piękna trasa rowerowa i wspaniała nocna przygoda z drogą, ale pragnęłam już odpoczynku. Dobranoc…
Jeżeli porywa Cię drogi Czytelniku/Czytelniczko nasze Nieustanne Wędrowanie, koniecznie zerknij na nasze książki (patrz poniżej). Znajdziesz tam historie nigdy niepublikowane na tym blogu. Polecamy!
Artykuł zawiera autoreklamę
„Stamtąd do Naborowa jechaliśmy drogą gruntową. Gdzieś pośrodku tej trasy, w gęstwinie drzew stoi krzyż przydrożny”
Tuż przed wjazdem do lasu na końcu Łososiowic po lewej jest wiejskie boisko piłkarskie z którego patrząc w kierunku wołowa widać wieże kościoła w Wołowie i Wińsku!!! a parząc na Brzeg Dolny widać podświetloną Rokitę oraz Sky Tower we Wrocławiu
Mieszkam od 10 miesięcy w Białymstoku i cudownie jest przeczytać o moim mieście i okolicy którą znam jak własną kieszeń.
czytam z zainteresowaniem Pani „Wędrowanie” pozwoli mi to z ciekawością poznawać Dolny Śląsk gdy tylko tam bywam.
Jestem miłośnikiem drewnianej architektury w w szczególności Wiatraków-Koźlaków.
Dziękuję i pozdrawiam Gabriel