Listonosz zamordowany na służbie. W LESIE W KOBYLINIKACH
Ta opowieść, listonosz zamordowany na służbie, już niejednokrotnie pukała do mnie. Mówiono mi o tym zdarzeniu od czasu do czasu w różnych okolicznościach. Jednak to tylko echo lokalnej historii…
Pierwszy raz usłyszałam o tym, kiedy znalazłam w lesie między Szczepanowem a Kobylnikami ten pomnik.
Krzyż stoi blisko asfaltowej drogi łączącej te dwie miejscowości. Niedaleko od niego znajduje się leciwy mostek. To pozostałość po starym trakcie, który dziś już nie istnieje, jednak kiedyś był w użyciu nagminnie.
Minęło trochę czasu. Dwa lub trzy lata
I właśnie przy tym niewidocznym dziś szlaku znalazłam ten obiekt. Byłam tam wtedy ze Sławkiem i to on pierwszy powiedział mi, że prawdopodobnie kogoś tam zamordowano, że on słyszał taką historię o listonoszu. Jednak niczego więcej nie umiał powiedzieć. To tylko echo z przeszłości. Próbowałam wówczas dowiedzieć się więcej o tym krzyżu przy nieistniejącej drodze, jednak nie ruszyłam z miejsca ani o krok, dlatego też odłożyłam ten temat do lamusa.
Nie szukałam tej historii, czy może legendy? Nie tropiłam tych dziejów. Nie wyruszyłam tamtego dnia po to, aby „spotkać” listonosza, który zginął tragicznie w tym wielkim lesie, bardzo dawno temu. To czysty przypadek, że trafiłam na jego trop i odnalazłam miejsce zbrodni. Fakt ten jest bardzo intrygujący, jednak niemniej zajmujące jest to, w jaki sposób tam dotarłam i co wydarzyło się wcześniej. Bez tego bowiem nie byłoby tej opowieści…
W przeddzień tej wyprawy, do której przygotowywałam się jedynie z Panem Frutkowskim, napisał do mnie znajomy w jakiejś prywatnej sprawie. Odpisałam mu w temacie i na koniec dodałam: „Jutro rano wybieram się na małą przejażdżkę, jak masz chęć to zapraszam”. Oczywiście bez Przemka też miałam zamiar wyruszyć, jednak w tamtym dniu poczułam, że wyjątkowo potrzebuję towarzystwa. Szczerze mówiąc nie wierzyłam, że uda nam się wyprawa w tandemie, ponieważ to było całkowicie spontaniczne. A jednak następnego dnia rano spotkaliśmy się i pojechaliśmy razem. To miała być krótka trasa w ramach rozruszania stawów. Trzy, w maksie cztery godziny na szlaku bez większego wysiłku. Frutkowski pojechał z nami.
„Niedzielna przejażdżka”
Wyruszyliśmy ze Środy Śląskiej, drogą Jakuba do Chwalimierza. Później w kierunku Jugowca, żeby w połowie tego odcinka łączącego te dwie miejscowości skręcić w prawo. Tam na skrzyżowaniu polniaków skierowaliśmy się ku Cmentarnej Górze w Krynicznie, pokonując wcześniej Skowronkową Górę, jak zwali to wzniesienie Niemcy. Przemek doskonale orientował się w tym terenie, jednak już wtedy zaczęliśmy się uzupełniać. On opowiadał mi o swoich szlakach, a ja jemu o moich. Często pokrywały się one, ale czasami rozbiegały. Tamtego dnia ja zaprowadziłam go do miejsc, które nie były mu znane, a on pokazał mi historie, o których nie wiedziałam. To bardzo odkrywcza wyprawa, choć początkowo miała być jedynie „niedzielną przejażdżką”.
W Krynicznie byliśmy tylko przez chwilę. Zatrzymaliśmy się przy sklepie, ponieważ Przemek potrzebował zaopatrzyć się w wodę. Zostaliśmy z Frutkiem na zewnątrz i czekaliśmy na jego powrót. Wyjęłam z pojemnika smaczka i poczęstowałam psa, ale on nie był w nastroju do przegryzania i wypluł przekąskę. Kulka spadła na chodnik i wtedy zjawił się tam czarny kot. Przystanął przy smaczku i zaczął go zjadać. Frutkowski prawie zawału dostał, patrząc z góry na to, jak kot chrupie i się oblizuje. Był zszokowany tym, jak mogło do tego dojść.
„Choć wojna tuż obok szaleje…”
Z Kryniczna ruszyliśmy asfaltem do Wojczyc. Zaproponowałam, żeby wjechać na teren pałacowy. Chciałam sprawdzić, czy poszły naprzód choć trochę uśpione od ubiegłego roku prace remontowe. Myślałam, że Przemek zna to miejsce, ale okazało się, że dla niego to coś nowego. Zaczęła mi się podobać ta wyprawa. Całkiem przypadkiem mogłam pokazać komuś ciekawy obiekt i opowiedzieć o jego historii. Pałac w Wojczycach dostał wprawdzie nową elewację, a park wokół niego został uporządkowany, ale poza tym nic się tam więcej nie dzieje.
Obeszliśmy dwór, rozglądaliśmy się za nowościami, popatrzyliśmy na stawy rybne, które po zimie nawet nieco mokrawe i ruszyliśmy dalej w drogę. Jeżeli ktoś z Was miałby ochotę dowiedzieć się więcej o tym miejscu, zapraszam do mojego wpisu o Wojczycach. Klikajcie w nazwę miejscowości.
Z Wojczyc skierowaliśmy się do Juszczyna. Droga wprawdzie to była asfaltowa, ale cicha i spokojna. Na polach za to prawdziwy ruch. Mówiłam do Przemka, że choć wojna tuż obok szaleje, u nas się sieje… jakby nigdy nic. W powietrzu pachniało ziemią, słychać było skowronki, a w oddali z każdej strony widać albo sarny, albo zające. Ptaki najróżniejsze szybowały nad nami i wiat hulał, porywając ostatnie suche liście. Rowery sunęły przed siebie lekko i bezgłośnie. Świat wprawdzie jeszcze niezielony, ale cudny przestrzenią i ciepłem. Pełen wiosennych dźwięków.
Juszczyn na szlaku
W Juszczynie znowu zabłysłam niczym nowiusieńki pens. Zaprowadziłam Przemka do tamtejszego kościoła i na teren pałacowy.
Tego również wcześniej nie widział, jako że w przeszłości jedynie przejeżdżał tylko przez tę miejscowość, nie zatrzymując się na zwiedzanie. Ku mojemu zdziwieniu, świątynia była tamtego dnia otwarta. Pierwszy raz widziałam jej wnętrze.
Obejrzeliśmy również cmentarz, na którym sporo śladów pochówków z ubiegłego stulecia. Później pojechaliśmy do pałacu, gdzie zrobiłam fotografię, pomimo że mam ich już mnóstwo z tego miejsca.
Tuż obok dworu znajduje się sklep, przy którym stoją stoliki i krzesła. To świetne miejsce do chwili wytchnienia w drodze. W tym samym budynku funkcjonuje również gastronomia. Najpierw jednak dawno temu była tam pałacowa kuźnia…
Całość tego zespołu pałacowo-parkowego można poznać bardziej. Na naszym blogu jest opracowanie na ten temat. Zapraszam zainteresowanych. Klikajcie na nazwę miejscowości — Juszczyn.
Przeskoczyliśmy drogę 94 i ruszyliśmy w kierunku Kadłuba. Wtedy zapytałam Przemka, czy zna pobliskie Jabłonki? Wiedział o tym, że w lesie za wsią znajduje się średniowieczne grodzisko, ale o nieistniejącej wsi nie miał pojęcia. Był zainteresowany tematem, więc zaraz za miejscowością wbiliśmy na piaszczysty szlak. Na jego początku, w kępie grochodrzewów znajduje się, z pespektywy drogi całkiem niewidoczny, stary poniemiecki cmentarz. Myślałam, że nie będzie go interesował i tak tylko wspomniałam. Okazało się, że Przemek chciał obejrzeć to miejsce.
Przewodnik
Nie było to łatwe. Najpierw wjechaliśmy rowerami w ten gąszcz, uważając na kolce akacji i jeżyn. Potem spięliśmy maszyny na wszelki wypadek, pomimo że to miejsce odludne. Następnie wzięłam Frutka na ręce, bo nie był w stanie iść samodzielnie w takim terenie i zanurzyliśmy się w leciwej nekropolii. To prawdziwy busz nawet o tej porze roku.
Latem teren ten jest trzy razy trudniejszy do eksploracji. Już po kilku krokach pojawiły się nagrobki. Przyznam szczerze, że dzięki temu, że znalazłam się tam po raz kolejny i o tej porze roku, udało mi się zrobić fotografie nowym obiektom, do których wcześniej nie miałam dostępu.
Niekiedy przywiązywałam Frutka i zostawiałam na chwilę, a sama nurkowałam w jeżyny po zdjęcia.
Byłam nieodpowiednio ubrana. Miałam za słabe ciuchy. Kolce przebijały dresy, a buty rozrywały jeżyny. Łapały mnie za kostki, próbowały przewrócić, ale i tak udało mi się wzbogacić swoje archiwum z tego cmentarza.
Mówiłam do Przemka, że nie przygotowałam się do takiego wędrowania, bo nie sądziłam, że on będzie miał ochotę na podobne zwiedzanie. Myślałam, że nie przepada za trudnymi miejscówkami. Bardzo się jednak pomyliłam.
Dla niego nekropolia ta również była nowością. Czułam się jak przewodnik dolnośląski, bardzo zadowolona z siebie, że mogę podzielić się znajomością terenu, na którym mieszkam.
Tysiąc rezerwatów przyrody
Z cmentarza na pieszo już, prowadząc rowery, doszliśmy do nieistniejących Jabłonek. Obejrzeliśmy ten obszar i znaleźliśmy kilka cegieł z dawnej zabudowy. Z tego miejsca skierowaliśmy się leśną drogą do Przedmościa. Jechaliśmy wzdłuż torów. Wtedy w lesie usłyszałam czyjś krzyk. Zauważyłam rowerzystę na szlaku za nami, ale oboje z Przemkiem uznaliśmy, że to zapewne głośna rozmowa kolarzy i nawet nie zatrzymaliśmy się w drodze. Po chwili jednak wołanie się powtórzyło. Tym razem przystanęliśmy. Mężczyzna na rowerze był sam. Miał na sobie plecak. Z daleka zapytał, jak dojechać do Rezerwatu Zabór. Oczywiście od razu opowiedziałam mu o tym, jak z tego miejsca może się tam dostać. Dokładnie powtórzyłam wszystko dwa razy dla pewności, żeby zapamiętał. Był mocno podekscytowany. Nasza rozmowa trwała kilka minut zaledwie, ale zdążyłam dowiedzieć się w tym czasie, że rowerzysta szuka rezerwatu od dwóch godzin, jeżdżąc po okolicy, i że to jest w tym roku jego dwieście któryś rezerwat, jaki odwiedzi. Blisko jest już do trzystu, a ma w tym roku w planie zaliczyć 1000. Tysiąc rezerwatów przyrody w rok! Niezły plan. Mam nadzieję, że moje wskazówki pozwoliły mu dojechać na miejsce. Las miękiński jest ogromny i bardzo dziki.
Wszystkie drogi prowadzą do Szczepanowa
Kiedy przemierzaliśmy knieje, kierując się w stronę Przedmościa, nasza przejażdżka powoli zaczynała dobiegać końca. A przynajmniej tak to wyglądało z tamtego miejsca. Powiedziałam do Przemka, żeby wybrał drogę powrotną. Pierwsza propozycja — asfaltem do Świętego, a potem do Szczepanowa. Miło, szybko i wygodnie. Druga — starą drogą gruntową, obok Domu Diabła przy torach, i jak w mordę strzelił do Szczepanowa w kwadrans. Albo trzecia opcja — przez Zieloną Łąkę, potem w las do nieistniejącej osady i do Szczepanowa. Ostatnią propozycję opatrzyłam komentarzem, że jechałam tamtędy tylko raz, było wówczas bardzo zielono i mogę nie pamiętać tej trasy. Więc jest możliwe, że się zgubimy albo będziemy musieli wracać. Myślałam, że Przemek się zniechęci, ale tak się nie stało. Wybrał tę ostatnią wersję. Odpowiedział mi, że jeżeli się zgubimy, to będziemy spoglądać na mapę, ale ustaliliśmy, że to ostateczność i niech szlak nas prowadzi…
Wjechaliśmy na drogę gruntową za torami. Dotarliśmy do wyrobiska po dawnej cegielni, żeby pozachwycać się tym mało znanym akwenem, a potem ruszyliśmy wzdłuż cieku wodnego, który jak zawsze miał czerwony kolor. Jeżeli kogoś interesuje temat Zielonej Łąki, to klikajcie na nazwę miejscowości i zapoznajcie się bardziej z tym miejscem.
Stan umysłu po covidzie
Stara droga prowadziła nas. Najpierw przez dawne pastwiska, a potem przez knieje.
Odbijały od niej inne dróżki. Przystawaliśmy i analizowaliśmy. Skręcać czy iść dalej prosto? Las stawał się coraz bardziej cichy i coraz to dzikszy. Mówiłam, że może już jesteśmy na terenie nieistniejącej osady, albo może niewłaściwie się skierowaliśmy i ją zgubiliśmy? Niczego tam nie mogłam sobie przypomnieć. Moje myśli skłaniały się do tego, że albo to nie ta droga, albo to stan umysłu po covidzie.
Jednak pomimo tego maszerowaliśmy. Frutek spacerował po lesie. Rozmawialiśmy o tym co widzieliśmy. O piaszczystej drodze, o ciszy i o wiośnie. Dzikich zwierzętach i kilku innych sprawach. Natknęliśmy się tam na zwalonego świerka. Oboje byliśmy tym poruszeni. Przemek zrobił mu kilka fotografii, a ja dopiero po chwili do niego dołączyłam, ponieważ Frutek odmówił chodzenia po „nie drodze”. Zachwycił i przeraził mnie jednocześnie ten widok. Ogromna siła natury — wiatr – powalił w sumie całkiem zdrowe, silne drzewo. Patrzyłam z przejęciem i robiłam zdjęcia. Potem podeszłam bliżej i dotknęłam pnia. Palce zaczęły się kleić, a w powietrzu unosił się odurzający zapach żywicy. Zaczęłam wąchać świerk jak potłuczona i na głos wyrażać zachwyty. Żywica pachnie po prostu cudnie. Kojąca woń została na moich dłoniach. Wpadłam w najprawdziwszy podziw dla natury. To powalone drzewo zatrzymało nas przy sobie i porwało naszą uwagę na długo.
Nieplanowane Kobylniki
Już w tamtym momencie zaczęłam tracić nadzieję, że uda mi się zaprowadzić mojego towarzysza podróży na teren nieistniejącej osady. Całkiem zgubiłam się w terenie. On jednak nie bardzo się tym przejął i jeszcze nie zaglądaliśmy na mapę. Leśna droga w pewnym momencie stała się straszliwie błotnista, a w oddali słychać było odgłos piły spalinowej. Spotykaliśmy sterty ściętych drzew. Był taki moment na trasie, że Przemek przenosił oba rowery, a ja niosłam na rękach Frutka, bo inaczej nie dało się podążać dalej. Błoto po kolana. Wtedy doszliśmy do miejsca wycinki i zostaliśmy przywitani przez psa pilarza. Obszczekał nas bardzo ochoczo i nie chciał odpuścić, a więc trzeba było go pogonić, żeby wrócił do swojego pana i nie poszedł za nami. Wtedy też sprawdziliśmy mapę i okazało się, że droga ta prowadzi prosto do Kobylnik. Niezła bania…
Wyjechaliśmy z lasu na szosę. Byłam zmachana, ale w bardzo dobrym nastroju. Teraz był plan powrotu trasą asfaltową do Środy Śląskiej. Przynajmniej tak to zrozumiałam, kiedy Przemek powiedział, że z Kobylnik do Szczepanowa droga jest już bardzo wygodna. Jednak zaraz za starym sklepem wiejskim zjechał z jezdni i zaczął kierować się na leśny trakt. Nie byłam pewna, czy znam tę drogę.
Listonosz zamordowany na służbie
Niedługo potem zaczęłam rozumieć, że nigdy tamtędy nie jechałam. To była dla mnie całkowita nowość. Nie wiem, jak mogło do tego dojść, przecież znam tu wszystkie ścieżki. To właśnie na tej trasie miałam znaleźć historię, o której wspominałam na samym początku tego opowiadania. Listonosz zamordowany na służbie.
Kiedy na szlaku, wcześniej, rozmawialiśmy o tym pomniku, myślałam, że Przemkowi chodzi o krzyż przy nieistniejącej drodze niedaleko starego mostku. Okazało się jednak, że mówiliśmy o dwóch różnych obiektach, jednak położonych niedaleko siebie w tym samym lesie między Szczepanowem a Kobylnikami. Byłam w prawdziwym szoku, kiedy dotarliśmy na miejsce.
Duży kamień z inskrypcją na poboczu leciwej drogi. Porasta go mech, a przy nim stoi szkło po zniczach. Nie mogłam w to uwierzyć. Od razu zabrałam się do pracy. Fotografowałam ja i fotografował Przemek, bo może jemu wyjdą lepsze fotki? Kamień nie pomagał mi wcale. Napisu nie było widać zbyt dobrze ani na żywo ani na zdjęciach. I to nie była wina światła, po prostu stał się mało czytelny wraz z upływem czasu. Byłam zawiedziona.
Mój towarzysz obiecał, że postara się o tłumaczenie inskrypcji, ale nie był pewien czy uda się to zrobić z takich zdjęć. Zbieraliśmy się już do drogi. Zaczęłam pakować Frukta do kosza, kiedy nagle coś przyszło mi do głowy. Wzięłam do ręki szkło po świecy, które wypełnione było deszczówką i zaczęłam polewać nią kamień.
Od razu zrobiło się ostro i wyraźnie. Spojrzałam na Przemka z triumfem w oczach a on był wyraźnie tym pomysłem zaskoczony. I dawaj! Zaczęłam lać wodę z drugiego szkła, ale było mało!
No więc w ruch poszła woda z butelek. Oblaliśmy cały pomnik i patrzyliśmy na swoje dzieło z podziwem. Teraz wszystko można przeczytać nawet z daleka i bez okularów.
Analiza wydarzenia
Po powrocie do domu od razu zaczęłam szukać informacji w necie na temat tego miejsca pomnikowego. Wydawało się to proste. Była data, nazwisko i nawet zawód zamordowanego. Jednak bardzo szybko zorientowałam się, że chyba świat to za wiele o tej historii nie słyszał. Wydarzenie miało miejsce 90 lat temu. Tak napisano na kamieniu. Przemek poprosił swojego tatę, który włada językiem niemieckim, aby przetłumaczył dla mnie tekst i podesłał mi go w wiadomości. Brzmi on – „Tu 1.10.1932 listonosz a. W. Otto Barm został zamordowany na służbie. Chwała jego pamięci.”. Nie wiemy, co oznacza owo „a.W” przed nazwiskiem.
Jednocześnie w tym samym czasie temat był już gorący na linii ja — Stefan, który również zajmuje się tłumaczeniem dla mnie niemieckich tekstów i jest moim cenzorem. Klikaliśmy i wymienialiśmy myśli. Według Stefana tłumaczenie brzmi następująco – „Tutaj, dnia 1.10.1932 roku, w czasie pełnienia służby został zamordowany konwojent pocztowy a. W Otto Barm. Cześć jego pamięci”.
Mój znajomy jest zdania, że zwykłego listonosza wystarczyłoby wystraszyć, żeby ten oddał torbę i uciekł. Natomiast konwojent zapewne był uzbrojony. Najpewniej doszło do walki podczas napadu rabunkowego. Bronił tego, co wiózł ze sobą i dlatego zginął. Stefan twierdzi, że „Zwykły roznosiciel listów/listonosz po niemiecku to Briefträger, a nie Postschaffner (tak jak jest na kamieniu) co tłumaczy się jako konwojent pocztowy. Dokładne tłumaczenie terminu Postschaffner znalazłem wczoraj w dokumentach Biblioteki Śląskiej„.
Z mojego kopania w intrenecie w związku z tą historią niewiele udało się wyciągnąć, ale jednak
Posłuchajcie…
„Było tak. W zimie jeszcze zadzwonili Piotrek i Marek Unoldowie z Kobylnik (gm. Środa Śl.) z propozycją odkopania studni na terenie spalonej w czterdziestym piątym leśniczówki, gdzie podobno wrzucono wcześniej skrzynkę złota, skrzynkę srebra, dwa MG, rower damski i hulajnogę. Z tym że ta hulajnoga to na pewno. W każdym razie warto kopać. Po wizji lokalnej jeszcze trochę łaziliśmy i wtedy mi pokazali ten głaz — Dänkmal, którego nie ma na mapach, co sprawdziłem po powrocie do domu. Wielki otoczak z wykutym gotyckim napisem. Nie przekażę wam dokładnej treści napisu, bo głaz jest przywalony częściowo ziemią. W wolnym tłumaczeniu: „Tu dnia 1.10.1932……Otto Barm został zamordowany w trakcie pełnienia służby. Ehre seinem Andenken.”
– Stał przedtem na poziomie drogi, ale ktoś go strącił ze skarpy. Chcemy kamień wciągnąć z powrotem na miejsce, ale się boimy, że jakiś dupek znowu go zwali na dół. Na razie, jak tu leży w liściach, to nikt o nim nie wie. Ten zamordowany chyba był listonoszem – Piotrek streścił jego historię.”
Fragment tekstu pochodzi z artykułu lokalnej Gazety Roland i możecie znaleźć go w TYM linku. To źródło powyższej, w całości zacytowanej treści. Znaczy się, że pomnik został przywrócony na swoje pierwotne miejsce całkiem niedawno. Z materiału tego wynika również, że poza informacją z kamienia, nikt nic więcej się nie dowiedział w tym temacie.
Listonosz/konwojent z poczty w Środzie Śląskiej?
Na tej drodze 90 lat temu zamordowano listonosza, albo konwojenta. Być może był pracownikiem poczty w Środzie Śląskiej. Nie znamy powodów napaści, ale wiemy, że stało się to podczas pracy, na służbie. Wielu przyjdzie na myśl, że zginął podczas napadu na tle rabunkowym, ale różnie to bywa. Może miał z kimś z okolicy na pieńku po prostu. Ten leśny trakt to dobre miejsce, żeby się na kogoś zasadzić, zwłaszcza kiedy jest to osoba, która pokonuje tę trasę codziennie z racji wykonywanego zawodu. Czy szedł pieszo, jechał rowerem czy też korzystał z pocztowego wozu? Chyba się już nie dowiemy. Ujmujące jest, że postawiono mu pomnik w miejscu zbrodni. Sądzę, że zdarzenie to musiało wstrząsnąć tą okolicą. Jak widać zresztą, niebezpieczną w tamtych czasach. W lesie tym odnalazłam dwa takie miejsca. O jednym wiemy tyle, co dało się przeczytać z kamienia, a o drugim nie wiem zupełnie nic, choć wygląda podobnie, nie potrafię napisać o tym ani słowa. Może jest tam tego więcej, i kiedyś na coś jeszcze trafię.
Listonosz zamordowany na służbie. W lesie w Kobylnikach. Ta historia jest dla mnie szczególna pod względem emocjonalnym. Dlaczego? Ponieważ wiele lat temu, kiedy zaczynałam swoją pierwszą pracę, nosiłam taki mundur, czapkę i torbę. Byłam listonoszką, a w swoim rejonie miałam właśnie Kobylinki. I nie raz przejeżdżałam rowem bardzo blisko tego miejsca. Drogą asfaltową po drugiej stronie lasu. Miałam w torbie oprócz listów, mnóstwo gotówki. To były czasy, kiedy mało który emeryt posiadał konto w banku…
Więcej moich historii, nigdy niepublikowanych na blogu Nieustanne Wędrowanie, znajdziecie w mojej książce — O rycerzach, śmiertelnych intrygach i bajecznych majątkach, która dostępna jest w naszym sklepie.
Artykuł zawiera autoreklamę.
[…] się w tę drogę z Przemkiem i z Panem Frutkowskim. Gdybym nie miała towarzystwa, też wyruszyłabym na ten szlak, jednak […]
Dlaczego to jest aż tak ciekawe….?
[…] ta wstrząsnęła powiatem średzkim. Zbrodnia na listonoszu miała charakter rabunkowy. Urzędnik Otto Braun zginął, broniąc przesyłek. Był bardziej konwojentem aniżeli […]